Powerade Suzuki Mtb Marathon Kraków. Mega.
Sobota, 28 sierpnia 2010
· Komentarze(0)
Kategoria Trening Huskaczowa., Zawody
4:30 sobota. Jak zwykle ciemno. Jak zwykle się nie chce. Trzeba się przemóc. Wsiąść w bus i pojechać. Kiedy dojechałam do Katowic było już jasno. Za kilkanaście minut pociąg, a tam słuchawki w uszy, 30 Seconds To Mars, i … i nic więcej się nie liczy.
Podróż szybko mija. Do Krakowa dojeżdżamy w niezbyt optymistycznych humorach, a to za sprawą pogody, której, jeszcze tego samego dnia, będziemy mieli zdecydowanie dosyć.
Ociągam się z wyjazdem z dworca naiwnie mając nadzieję, że deszcz przestanie padać. Wyciągam mapę (cóż za szczęście, że tydzień temu kupiłam laminowaną) i leniwie spoglądam na trasę przejazdu. Wystarczy przejechać przez rynek, a kilka przecznic dalej znajdują się krakowskie Błonia, a na nich start/meta maratonu.
Niemal wszyscy napotkani kolarze jacyś tacy zniesmaczeni, z ponurą miną, ciekawe dlaczego? :lol:
Spotykając się ze znajomymi i ucinając sobie krótkie pogawędki, czas zleciał i czas na start dystansu GIGA. Jak zwykle usadowiłam się gdzieś zaraz przed linią startu z aparatem, by uwiecznić startujących. W porównaniu do MINI i MEGA frekwencja mała, ale i tak Kraków jest najbardziej obleganym maratonem z całego cyklu. 3,2,1… go! Pojechali… Teraz czas na nas. MEGA i MINI. Łącznie niemal 1050 osób na starcie. Do tego śliskie, trawiaste błonia. Będzie się działo :)
Studiując wcześniej profil trasy postanawiam nie robić rozgrzewki – na nią złoży się pierwsze 5km po płaskim asfalcie. Tak więc na spokojnie ubrałam przeciwdeszczową kurtkę, wzięłam potrzebne rzeczy i powędrowałam do sektora. Pierwsi ludzie zaczęli się już tam gromadzić kilkanaście minut po starcie dystansu MEGA, ale większość dopiero kilkanaście minut przed własnym startem weszła do swoich sektorów.
I znów odliczanie, i znów odrobina poruszenia. I powoli zbliżający się dźwięk wpinanych zatrzasków… bezcenne :)
Błonia. Nie jest tak źle, nie jest nawet tak ślisko jak przypuszczałam. Ale za to harcerze się postarali, byśmy o ich przypadkiem nie zapomnieli… :) Już tutaj po tych kilkuset metrach każdy wyglądał jakby go wyciągnęli z wielkiej beczki błota. Czas na asfalt. Duużo asfaltu. Lekka górka. Nie jest źle. Przejazd mostkiem nad wezbraną rzeką pobudza. Zaraz za nim pierwszy teren, pierwsze błoto i pierwszy… korek. Spokojnie można by przejechać, ale niestety większość wolała zejść i prowadzić rowery :roll: Jechałam jak długo się dało, ale i tak korek mnie nie ominął. Zaraz za podjazdem (wg. prawa natury) był zjazd. Piasek nieźle dawał po oczach. Ale dało się wytrzymać. Błoto, błoto, kamienie, błoto, błoto, kałuże, błoto. W skrócie.
I pierwszy bufet. Chciałam się nawet nie zatrzymywać, bo miałam dobrego kopa, ale pomyślałam sobie, że później będę tego żałować, to przystanęłam na chwilkę i ruszyłam dalej. W międzyczasie spotkałam Michała Świderskiego spokojnie stojącego na bufecie. Coś mi się tutaj nie zgadzało. No ale nic. Przejechałam nad autostradą, pojechałam dalej. Dużo ludzi zapomniało o rozjeździe i wracało się :)Niektórzy nawet z dystansu MEGA wracali się na bufet, pewnie rezygnując z dalszej walki z trasą. Ja się nie daję łatwo i idę jak burza przez błoto, kałuże, kamienie i inne przeciwności losu.
Gdzieś pomiędzy 17, a 18 kilometrem czuję, że coś jest nie tak z tylnym kołem. Patrzę, dętka wychodzi z opony. Super. Oczywiście jak to Huskacz, nie mogłam zrobić nic innego jak tylko wyciągnąć klocek. Pojechałam dalej. Za kolejny kilometr dziura w oponie się powiększyła na tyle, że dętka wychodziła prawie w całości. Odwróciłam rower nagle buch! – dętka aż nadto się przedarła. Słyszałam tylko gdzieś z tyłu – "to było dobre!”.
Jakieś 10 minut później wymieniając dętkę, napompowałam ją nieco lżej niż poprzednio. Byle tylko jechać dalej. Nie było mi to niestety dane, gdyż dętka tak czy owak znajdowała ujście na zewnątrz. Męczyłam się z tym jeszcze parę razy, po czym zrezygnowana wsiadłam na rower i przenosząc środek ciężkości na przód ruszyłam dalej. Przejechałam kolejne kilometry. Czasem niestety nie dało się już jechać. Pchałam rower pod górę. Dałabym wtedy wszystko za napompowane tylne koło. No ale tak powtarzając sobie „jeszcze 15”, „jeszcze dycha”, „jeszcze kilka kilosów” i nucąc Closer To The Edge doczłapałam się do drugiego bufetu. Gdyby przede mną było jakieś 15km, to poświęciłabym się i ruszyła dalej. Niestety widok pchania roweru przed następne 35km nie napawał mnie aż takim optymizmem, bym mogła się na to zdecydować. Chciałam ukończyć maraton mimo wszystko, ale wypadki chodzą po ludziach, czasem trzeba odpuścić.
Spędzając zatem 4 i pół godziny na fajnej trasie, wśród błota, kałuż, błota, pól i lasów zaliczyłam pierwszego DNF’a w życiu. No, bywa :)
Spędziłam na trasie całe 4h (4:00:35) co daje super średnią… aż 9,04 km/h :)
time 3:27:27
avg 10,45
Podróż szybko mija. Do Krakowa dojeżdżamy w niezbyt optymistycznych humorach, a to za sprawą pogody, której, jeszcze tego samego dnia, będziemy mieli zdecydowanie dosyć.
Ociągam się z wyjazdem z dworca naiwnie mając nadzieję, że deszcz przestanie padać. Wyciągam mapę (cóż za szczęście, że tydzień temu kupiłam laminowaną) i leniwie spoglądam na trasę przejazdu. Wystarczy przejechać przez rynek, a kilka przecznic dalej znajdują się krakowskie Błonia, a na nich start/meta maratonu.
Niemal wszyscy napotkani kolarze jacyś tacy zniesmaczeni, z ponurą miną, ciekawe dlaczego? :lol:
Spotykając się ze znajomymi i ucinając sobie krótkie pogawędki, czas zleciał i czas na start dystansu GIGA. Jak zwykle usadowiłam się gdzieś zaraz przed linią startu z aparatem, by uwiecznić startujących. W porównaniu do MINI i MEGA frekwencja mała, ale i tak Kraków jest najbardziej obleganym maratonem z całego cyklu. 3,2,1… go! Pojechali… Teraz czas na nas. MEGA i MINI. Łącznie niemal 1050 osób na starcie. Do tego śliskie, trawiaste błonia. Będzie się działo :)
Studiując wcześniej profil trasy postanawiam nie robić rozgrzewki – na nią złoży się pierwsze 5km po płaskim asfalcie. Tak więc na spokojnie ubrałam przeciwdeszczową kurtkę, wzięłam potrzebne rzeczy i powędrowałam do sektora. Pierwsi ludzie zaczęli się już tam gromadzić kilkanaście minut po starcie dystansu MEGA, ale większość dopiero kilkanaście minut przed własnym startem weszła do swoich sektorów.
I znów odliczanie, i znów odrobina poruszenia. I powoli zbliżający się dźwięk wpinanych zatrzasków… bezcenne :)
Błonia. Nie jest tak źle, nie jest nawet tak ślisko jak przypuszczałam. Ale za to harcerze się postarali, byśmy o ich przypadkiem nie zapomnieli… :) Już tutaj po tych kilkuset metrach każdy wyglądał jakby go wyciągnęli z wielkiej beczki błota. Czas na asfalt. Duużo asfaltu. Lekka górka. Nie jest źle. Przejazd mostkiem nad wezbraną rzeką pobudza. Zaraz za nim pierwszy teren, pierwsze błoto i pierwszy… korek. Spokojnie można by przejechać, ale niestety większość wolała zejść i prowadzić rowery :roll: Jechałam jak długo się dało, ale i tak korek mnie nie ominął. Zaraz za podjazdem (wg. prawa natury) był zjazd. Piasek nieźle dawał po oczach. Ale dało się wytrzymać. Błoto, błoto, kamienie, błoto, błoto, kałuże, błoto. W skrócie.
I pierwszy bufet. Chciałam się nawet nie zatrzymywać, bo miałam dobrego kopa, ale pomyślałam sobie, że później będę tego żałować, to przystanęłam na chwilkę i ruszyłam dalej. W międzyczasie spotkałam Michała Świderskiego spokojnie stojącego na bufecie. Coś mi się tutaj nie zgadzało. No ale nic. Przejechałam nad autostradą, pojechałam dalej. Dużo ludzi zapomniało o rozjeździe i wracało się :)Niektórzy nawet z dystansu MEGA wracali się na bufet, pewnie rezygnując z dalszej walki z trasą. Ja się nie daję łatwo i idę jak burza przez błoto, kałuże, kamienie i inne przeciwności losu.
Gdzieś pomiędzy 17, a 18 kilometrem czuję, że coś jest nie tak z tylnym kołem. Patrzę, dętka wychodzi z opony. Super. Oczywiście jak to Huskacz, nie mogłam zrobić nic innego jak tylko wyciągnąć klocek. Pojechałam dalej. Za kolejny kilometr dziura w oponie się powiększyła na tyle, że dętka wychodziła prawie w całości. Odwróciłam rower nagle buch! – dętka aż nadto się przedarła. Słyszałam tylko gdzieś z tyłu – "to było dobre!”.
Jakieś 10 minut później wymieniając dętkę, napompowałam ją nieco lżej niż poprzednio. Byle tylko jechać dalej. Nie było mi to niestety dane, gdyż dętka tak czy owak znajdowała ujście na zewnątrz. Męczyłam się z tym jeszcze parę razy, po czym zrezygnowana wsiadłam na rower i przenosząc środek ciężkości na przód ruszyłam dalej. Przejechałam kolejne kilometry. Czasem niestety nie dało się już jechać. Pchałam rower pod górę. Dałabym wtedy wszystko za napompowane tylne koło. No ale tak powtarzając sobie „jeszcze 15”, „jeszcze dycha”, „jeszcze kilka kilosów” i nucąc Closer To The Edge doczłapałam się do drugiego bufetu. Gdyby przede mną było jakieś 15km, to poświęciłabym się i ruszyła dalej. Niestety widok pchania roweru przed następne 35km nie napawał mnie aż takim optymizmem, bym mogła się na to zdecydować. Chciałam ukończyć maraton mimo wszystko, ale wypadki chodzą po ludziach, czasem trzeba odpuścić.
Spędzając zatem 4 i pół godziny na fajnej trasie, wśród błota, kałuż, błota, pól i lasów zaliczyłam pierwszego DNF’a w życiu. No, bywa :)
Spędziłam na trasie całe 4h (4:00:35) co daje super średnią… aż 9,04 km/h :)
time 3:27:27
avg 10,45