Wypad do WPKiW i z powrotem przez chorzowski rynek. Trochę wiatru, ale to raczej w ramach ochłody ;) Standardowo już spotkałam dwie osiemstety, 820, dwie 'piontki' i jeszcze jakieś inne podrzędne busy :D
Kozłowa - Las Lipka - Orzech - Nakło i z powrotem tą samą drogą. Coś się zepsuło. Nogi w ogóle nie chciały pracować. Tak, jak już wyuczyły się tego jednostajnego tempa, tak szły, machinalnie, bezwiednie i w naturalnym dla nich odruchu. O przyspieszeniu, zwiększeniu kadencji, czy dołożeniu mocy nie było mowy. Nawet dobicie do 140 uderzeń tętna było nierealne. Ogarnęła mnie taka jakaś niemoc i bezsilność. Widać "trochę" przesadziłam z mocą i jeżdżeniem z blatu. Szybko wróciłam do domu i postanowiłam zrobić sobie wolne przez parę dni...
To miasto przyciąga jak magnes. Przynajmniej mnie :) Niezamierzona, ale też nieudana próba pobicia wczorajszego dystansu - brakło niewiele, aczkolwiek nie miałam zamiaru na treningu niczego dorzucać - miałam już serdecznie dosyć. Do jechało się super - ogólnie bezwietrznie, z małymi wyjątkami na mostach i i wiaduktach. Niestety droga powrotna to już była istna masakra... nie dość, że z Piotrowic wracałam z nieznanych mi powodów przez Zarzecze, Podlesie i Kostuchnę, to wiało okropnie, pod górkę wręcz jechać się nie dało... Czasami jedyne, na co miało się ochotę, to usiąść i płakać... Docierając do domu byłam wręcz szczęśliwa, że to już koniec :)