Miesiące przygotowań. Tygodnie wyczekiwania. Godziny treningów.
Ostatnie sprawdziany. Testy.
I w końcu – upragniony wyjazd. Mistrzostwa Europy. Zwieńczenie całej pracy poprzedniego roku. Tutaj już nie ma mowy o jakichkolwiek błędach i rzeczach do poprawki.
Już pierwszej nocy było wesoło. Jeden kamper, trzy łóżka i trzy psy. Każdy u siebie rzecz jasna, w końcu - u psiarzy to normalne. Putin mościł się u mnie, Nascar spał z Niko, a Kajsa – u Martyny. Tak kończą psy kojcowe – na łóżkach, w kołdrach i śpiworach, wiercąc się i kręcąc na wszystkie strony. Zawsze myślałam, że to Viva jest mistrzynią pozycji do spania, ale to, co wyprawiał Putin przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Znów zapomniałam, że husky to husky – indywidualista, trochę jak kot – chadza własnymi ścieżkami. A eurodogi – psy z krwi wyżła, spragnione kontaktu z człowiekiem, to zupełnie inny świat.
Droga przez Niemcy dłużyła się w nieskończoność, pomimo faktu, że i tak większość przespaliśmy. Z psem w śpiworze, kładąc się na nim, czasem pod nim, mimo wszystko było długo. Kiedy wjechaliśmy na terytorium Belgii to wszyscy – równo czteronożni i dwunożni – nieco zniecierpliwieni wypatrywali drogowskazów. Niecałe dwie godziny i jesteśmy na miejscu. Osiemnaście godzin jazdy daje w kość. Ale już wszyscy zadowoleni, ze zmęczonymi uśmiechami na twarzach, rozpakowaliśmy się i poszliśmy spać.
Piątek minął na organizowaniu się, organianiu i przygotowywaniu sprzętu. Wczesnym popołudniem przejechałam trasę. To był hardcore. Ładne zakręty, każda możliwa nawierzchnia, po płaskim, w dół no i w górę oczywiście. Zaczyna się trawą, która świeciła się złowieszczo, kilkaset metrów żwirowej drogi, zakręt w lewo i widać, że jesteśmy w górach. Ładny, kamienny podjazd, iście maratonowy. Później trasa się lekko
wypłaszczała, kamienie znikały na rzecz lekkich kolein ciężkiego sprzętu do wywózki drewna. Na szczęście zakręcamy na piękną trasę między polem, a lasem. Było tu wszystko: błotne kałuże, ubita, szutrowa droga, poprzecinana licznymi korzeniami oraz liczne hopki. Można się tutaj fajnie rozpędzić, ale przy wjeździe do lasu czeka na nas ostry zakręt w prawo po korzeniach – później jest bajka. Droga wysłana ściółką i igliwiem – czyli to, co najbardziej lubię. Po kolejnym zakręcie podłoże trasy zmienia się całkowicie – szuter zastępują liczne korzenie, które utworzyły gęste muldy, których nie sposób ominąć. Będzie ciekawie. Lekko zjeżdżamy w dół i znów pola. Coraz bardziej technicznie. W niektórych momentach bardzo ciężko było utrzymać się na dobrej drodze i powstrzymać się od odruchu naciśnięcia klamki. Wyjeżdżamy na wycinkę drewna po ostrym, ale szerokim zakręcie. Trasa rozszerza się i znów wywłaszcza, ale po kilkuset metrach wjeżdżamy na podjazd, który wydaje się wieść w nieskończoność. Podjazd, który rozstrzyga wszystko. Który wyłania najlepszych. Wielu tutaj nie daje rady, ale ja po całym sezonie wspinania się na przeróżne szczyty, nie mam za dużych problemów. Podjazd wiódł na sam szczyt stoku, gdzie była meta. Oj, będzie się działo.
Resztę dnia odpoczywałam.
Piątkowego wieczoru, już oficjalnie, Mistrzostwa Europy ECF Baraque de Fraiture/ Vielsalm 2010 zostały otwarte.
Sobotni ranek przywitał nas ciepłem. Źle wróżyło to startom, ale zmoczenie psów dało efekty. Putin zjadł całą michę i wrócił do klatki. Ja poszłam się rozgrzać. Start umiejscowiony był u podnóża wielkiej góry, na wyciągu narciarskim. Jedna pętelka – dla widowni – i ruszało się na trasę. Startowałam jako ostatnia spośród pięciu juniorek. Trawa przy starcie była bardzo śliska i tylko widziałam przed oczami, jak Agata leci z roweru i już przyrzekłam sobie za wszelką cenę utrzymać się na rowerze.
Niko pomógł mi przy starcie. Wyruszyłam na trasę szybko. Bardzo szybko. Już w ciągu kilku sekund dobrnęliśmy do 25km/h. Ogólnie trasa przeleciała szybko. Przed podjazdem wyprzedził mnie Królikowski. Muldy też przejechałam nie najgorzej. Na metę wpadłam z drugim czasem. Pierwsza była Nicole Maresova, do której miałam 20 sekund straty. Trzecia uplasowała się Agata ze stratą 31 sekund do mnie. Idealna sytuacja. Teoretyzując – przy startach co pół minuty, na podjeździe dać na maximum swoich możliwości, odrobić stratę do pierwszej i pilnować, by zawodniczka za mną mnie nie wyprzedziła. Zbyt skomplikowane? ;)
Niedziela. Drugi i zarazem ostatni dzień zmagań. Od samego rana coś idzie nie tak. Zimno. Bardzo zimno. Czas nie ten. I samopoczucie jakieś dziwne. No cóż, trzeba się wybrać na start. Mimo wszystko. Dzisiaj startujemy co trzydzieści sekund. Maresova, ja, Kaczyńska. Strategię obmyśliłam już wczoraj. I bądź, co bądź, prawie się udała. Prawie. Nicole widziałam już na pierwszym kamienistym podjeździe. Agata dogoniła mnie dopiero w połowie, jechałyśmy razem niemal do końca, ale Putin nagle zatrzymał się z powodów fizjologicznych… i już po wszystkim. Dwadzieścia sekund postoju znacznie obniżyło szanse wprowadzenia w życie mojego genialnego ( :)) ) planu. Ale nie, wbrew pozorom i oczekiwaniom, nie jestem zła. Jestem odrobinę zniesmaczona. Bo zdaję sobie sprawę, że wszystkie błędy, które zdarzają się na trasie to tylko i wyłącznie wina maszera. Że popełnił jakiś błąd w trening, przygotowaniu sprzętu, czy bezpośrednio przed startem. Zawsze jest coś do podszlifowania, szczególnie, startując z psem innym niż swoim.
Podsumowując: jestem zadowolona ze startów, z piesa i siebie. Ba, nawet rower wytrzymał i dojechał w jednym kawałku. Ostatecznie skończyliśmy na trzecim miejscu zyskując tytuł II V-ce Mistrza Europy w bikejoringu :)
Jeszcze czasy – nie jest źle, drugi wśród Polek, siódmy wśród ogółu kobiet w bikejoringu. Za rok mistrzostwa w Polsce – na Górze Świętej Anny. Co się będzie działo? Czas pokaże.
sobota -
dst: 5,58/100% teren (+dojazd do kampera)
time: 0:15:46
avg: 21,96
max: 37,22
Intensywność: 9,5
niedziela -
dst: 5,29/100% teren
time: 0:14:10 (+20sek stania)
avg: 23,59
max: 49,16 ! (życiówka w terenie ;) )
Intensywność: 8
