Wpisy archiwalne w kategorii

Zawody

Dystans całkowity:342.26 km (w terenie 227.48 km; 66.46%)
Czas w ruchu:30:04
Średnia prędkość:11.38 km/h
Maksymalna prędkość:58.96 km/h
Suma podjazdów:2712 m
Maks. tętno maksymalne:240 (118 %)
Maks. tętno średnie:177 (87 %)
Suma kalorii:11160 kcal
Liczba aktywności:19
Średnio na aktywność:18.01 km i 1h 34m
Więcej statystyk

Przytkowice 2011 dzień 2

Niedziela, 6 lutego 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Bikejoring., Zawody
Mniejsza intensywność, mniejsza średnia... efekt ten sam 8)

Pierwsze miejsce jest, ihaa




(ciiicho, że sama w klasie byłam) ;)

Przytkiowice 2011 dzień 1

Sobota, 5 lutego 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Bikejoring., Zawody
Pola, łąki i las. Lód na trasie, błoto, krowy, błoto, woda, błoto i do tego błoto. <3 100% terenu w terenie <3

Intensywność: 6

Mikołów Kamionka - BJ (2)

Niedziela, 14 listopada 2010 · Komentarze(0)
Kategoria Bikejoring., Zawody
dst 3,9
time 0:17:59

Dzisiaj dałam sobie już spokój z czymkolwiek. Byle do mety.
Skończyłyśmy ostatecznie na trzecim miejscu.

[img]http://www.fotoszok.pl/upload/76090858.jpg[img]
[img]http://www.fotoszok.pl/upload/4fa9920d.jpg[img]

Mikołów Kamionka - BJ

Sobota, 13 listopada 2010 · Komentarze(0)
Kategoria Bikejoring., Zawody
dst- 3,9km 100% teren
time 0:14:55h
avg 15,60 km/h

BJ z Alficą. Średnia nawet niezła, ale trasa tak masakrycznie wyznaczona, iż nie dziwię się jej wcale, że nie chciała biec. Rozpisywać się nie będę, mamy trzeci czas i kolejne kilometry za sobą.

Zabajka 2010 dzień drugi

Niedziela, 24 października 2010 · Komentarze(0)
Kategoria Bikejoring., Zawody
Dzień drugi.

Tym razem jest lepiej. Trasa już obczajona, już wiadomo, że trawa lepsza niż piasek i błoto. Początki może nie były zbyt efektowne... gleba w połowie może ciut bardziej (wycieczka bez gleby, to wycieczka stracona), ale poprawiłam czas o całe trzy sekundy. "- Nafi, jesteśmy zajebiste." Tylko tak to można podsumować. Hehe. Uwielbiam takie zawody. Zero stresu, zero napinki, 100% mushing, 100% zdrowego sportu i rywalizacji.
W ogóle to ja bardzo lubię Zabajkę :D
czas wynikowy - 0:19:47,98.
średnia (bla, bla, bla) - niemal to samo co wczoraj - 15,6
Kończę na trzecim miejscu, zaraz za mixem i... borderem (zawsze twierdziłam, że psychika jest siłą :D ).

I jeszcze raz dziękuję za psa, z którym mogłam wystartować :)


Nooooo... i start. Dajemy czadu.

Zabajka 2010 dzień pierwszy.

Sobota, 23 października 2010 · Komentarze(0)
Kategoria Bikejoring., Zawody
Zawody Ligi Zaprzęgowej w Zabajce.

Miało być towarzysko, wyszło jak zwykle.
Rozpisywać się nie będę. Napiszę krótko - takie trasy to dają w kość. Przewyższeń, podjazdów ani zjazdów nie ma, ale człowiek i tak jest zmęczony, a hasior zadowolony. Piaski, błota i inne takie to jest coś.
Spóźniłam się na start, jak zwykle niczego nie ogarniając, ale w końcu wystartowałam, ukończyłam. Jestem trzecia.
Licznik nie działał, no bo po co :lol: .
Czas wynikowy - 0:19:51,90
średnia - 15,6

Podziękowania dla Łukasza Rakowskiego za Nafi - hasiora, który biega jak złoto :)


;) fot by NOME

fot by NOME

Mistrzostwa Europy ECF 08-10.10.2010 Baraque de Fraiture/Vielsalm, Belgia

Sobota, 9 października 2010 · Komentarze(0)
Kategoria Bikejoring., Zawody
Miesiące przygotowań. Tygodnie wyczekiwania. Godziny treningów.
Ostatnie sprawdziany. Testy.
I w końcu – upragniony wyjazd. Mistrzostwa Europy. Zwieńczenie całej pracy poprzedniego roku. Tutaj już nie ma mowy o jakichkolwiek błędach i rzeczach do poprawki.

Już pierwszej nocy było wesoło. Jeden kamper, trzy łóżka i trzy psy. Każdy u siebie rzecz jasna, w końcu - u psiarzy to normalne. Putin mościł się u mnie, Nascar spał z Niko, a Kajsa – u Martyny. Tak kończą psy kojcowe – na łóżkach, w kołdrach i śpiworach, wiercąc się i kręcąc na wszystkie strony. Zawsze myślałam, że to Viva jest mistrzynią pozycji do spania, ale to, co wyprawiał Putin przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Znów zapomniałam, że husky to husky – indywidualista, trochę jak kot – chadza własnymi ścieżkami. A eurodogi – psy z krwi wyżła, spragnione kontaktu z człowiekiem, to zupełnie inny świat.
Droga przez Niemcy dłużyła się w nieskończoność, pomimo faktu, że i tak większość przespaliśmy. Z psem w śpiworze, kładąc się na nim, czasem pod nim, mimo wszystko było długo. Kiedy wjechaliśmy na terytorium Belgii to wszyscy – równo czteronożni i dwunożni – nieco zniecierpliwieni wypatrywali drogowskazów. Niecałe dwie godziny i jesteśmy na miejscu. Osiemnaście godzin jazdy daje w kość. Ale już wszyscy zadowoleni, ze zmęczonymi uśmiechami na twarzach, rozpakowaliśmy się i poszliśmy spać.
Piątek minął na organizowaniu się, organianiu i przygotowywaniu sprzętu. Wczesnym popołudniem przejechałam trasę. To był hardcore. Ładne zakręty, każda możliwa nawierzchnia, po płaskim, w dół no i w górę oczywiście. Zaczyna się trawą, która świeciła się złowieszczo, kilkaset metrów żwirowej drogi, zakręt w lewo i widać, że jesteśmy w górach. Ładny, kamienny podjazd, iście maratonowy. Później trasa się lekko wypłaszczała, kamienie znikały na rzecz lekkich kolein ciężkiego sprzętu do wywózki drewna. Na szczęście zakręcamy na piękną trasę między polem, a lasem. Było tu wszystko: błotne kałuże, ubita, szutrowa droga, poprzecinana licznymi korzeniami oraz liczne hopki. Można się tutaj fajnie rozpędzić, ale przy wjeździe do lasu czeka na nas ostry zakręt w prawo po korzeniach – później jest bajka. Droga wysłana ściółką i igliwiem – czyli to, co najbardziej lubię. Po kolejnym zakręcie podłoże trasy zmienia się całkowicie – szuter zastępują liczne korzenie, które utworzyły gęste muldy, których nie sposób ominąć. Będzie ciekawie. Lekko zjeżdżamy w dół i znów pola. Coraz bardziej technicznie. W niektórych momentach bardzo ciężko było utrzymać się na dobrej drodze i powstrzymać się od odruchu naciśnięcia klamki. Wyjeżdżamy na wycinkę drewna po ostrym, ale szerokim zakręcie. Trasa rozszerza się i znów wywłaszcza, ale po kilkuset metrach wjeżdżamy na podjazd, który wydaje się wieść w nieskończoność. Podjazd, który rozstrzyga wszystko. Który wyłania najlepszych. Wielu tutaj nie daje rady, ale ja po całym sezonie wspinania się na przeróżne szczyty, nie mam za dużych problemów. Podjazd wiódł na sam szczyt stoku, gdzie była meta. Oj, będzie się działo.
Resztę dnia odpoczywałam.
Piątkowego wieczoru, już oficjalnie, Mistrzostwa Europy ECF Baraque de Fraiture/ Vielsalm 2010 zostały otwarte.
Sobotni ranek przywitał nas ciepłem. Źle wróżyło to startom, ale zmoczenie psów dało efekty. Putin zjadł całą michę i wrócił do klatki. Ja poszłam się rozgrzać. Start umiejscowiony był u podnóża wielkiej góry, na wyciągu narciarskim. Jedna pętelka – dla widowni – i ruszało się na trasę. Startowałam jako ostatnia spośród pięciu juniorek. Trawa przy starcie była bardzo śliska i tylko widziałam przed oczami, jak Agata leci z roweru i już przyrzekłam sobie za wszelką cenę utrzymać się na rowerze.
Niko pomógł mi przy starcie. Wyruszyłam na trasę szybko. Bardzo szybko. Już w ciągu kilku sekund dobrnęliśmy do 25km/h. Ogólnie trasa przeleciała szybko. Przed podjazdem wyprzedził mnie Królikowski. Muldy też przejechałam nie najgorzej. Na metę wpadłam z drugim czasem. Pierwsza była Nicole Maresova, do której miałam 20 sekund straty. Trzecia uplasowała się Agata ze stratą 31 sekund do mnie. Idealna sytuacja. Teoretyzując – przy startach co pół minuty, na podjeździe dać na maximum swoich możliwości, odrobić stratę do pierwszej i pilnować, by zawodniczka za mną mnie nie wyprzedziła. Zbyt skomplikowane? ;)

Niedziela. Drugi i zarazem ostatni dzień zmagań. Od samego rana coś idzie nie tak. Zimno. Bardzo zimno. Czas nie ten. I samopoczucie jakieś dziwne. No cóż, trzeba się wybrać na start. Mimo wszystko. Dzisiaj startujemy co trzydzieści sekund. Maresova, ja, Kaczyńska. Strategię obmyśliłam już wczoraj. I bądź, co bądź, prawie się udała. Prawie. Nicole widziałam już na pierwszym kamienistym podjeździe. Agata dogoniła mnie dopiero w połowie, jechałyśmy razem niemal do końca, ale Putin nagle zatrzymał się z powodów fizjologicznych… i już po wszystkim. Dwadzieścia sekund postoju znacznie obniżyło szanse wprowadzenia w życie mojego genialnego ( :)) ) planu. Ale nie, wbrew pozorom i oczekiwaniom, nie jestem zła. Jestem odrobinę zniesmaczona. Bo zdaję sobie sprawę, że wszystkie błędy, które zdarzają się na trasie to tylko i wyłącznie wina maszera. Że popełnił jakiś błąd w trening, przygotowaniu sprzętu, czy bezpośrednio przed startem. Zawsze jest coś do podszlifowania, szczególnie, startując z psem innym niż swoim.
Podsumowując: jestem zadowolona ze startów, z piesa i siebie. Ba, nawet rower wytrzymał i dojechał w jednym kawałku. Ostatecznie skończyliśmy na trzecim miejscu zyskując tytuł II V-ce Mistrza Europy w bikejoringu :)
Jeszcze czasy – nie jest źle, drugi wśród Polek, siódmy wśród ogółu kobiet w bikejoringu. Za rok mistrzostwa w Polsce – na Górze Świętej Anny. Co się będzie działo? Czas pokaże.

sobota -
dst: 5,58/100% teren (+dojazd do kampera)
time: 0:15:46
avg: 21,96
max: 37,22
Intensywność: 9,5

niedziela -
dst: 5,29/100% teren
time: 0:14:10 (+20sek stania)
avg: 23,59
max: 49,16 ! (życiówka w terenie ;) )
Intensywność: 8



BJ - Minikowo dzień drugi.

Niedziela, 3 października 2010 · Komentarze(0)
Kategoria Bikejoring., Zawody
Dzień drugi. Niby powtórka z rozrywki, a jednak zupełnie coś innego. Start na dochodzenie. Bez kalkulowania, kto pierwszy wjedzie na metę, ten wygrywa.
Znów pełne skupienie, chwila emocji i już wyruszamy na trasę. Z każdym kolejnym jej przejeżdżaniem czułam się pewniej i stabilniej. Mocniej. Silniej. Lecz mimo tego znów straciłam minutę do drugiej pozycji i uplasowałam się na trzecim miejscu. Czas poprawiłam o dziesięć sekund – cieszy :)
Wielki test zakończony powodzeniem. Za tydzień Belgia, czyli to, co tygryski lubią najbardziej. Oj, będzie się działo.

time 0:11:01
avg 26,41

Intensywność: 6,5

BJ - Minikowo dzień pierwszy.

Sobota, 2 października 2010 · Komentarze(0)
Kategoria Bikejoring., Zawody
Piątek późne popołudnie. Badania są. Książeczki są. Sprzęt gotów. Psy wyprowadzone. Można ruszać.
Przed nami trochę ponad czterysta kilometrów. Wypoczęci i w dobrych humorach przemierzamy kolejne kilometry. Dobre kilka godzin jazdy, w międzyczasie postój na wyprowadzenie psów… i już jesteśmy na miejscu. Na wielkim boisku i otoczonego taśmami korytarzu startu i mety, czekali już Świder z Łukaszem Paczyńskim. Nakarmiliśmy psy i wyprowadziliśmy je. Jak na trzecią rano przystało, zimno było masakrycznie, więc szybko zwinęliśmy się do hotelu.
Sobotnia pobudka. Nie pamiętam nawet która była godzina. Rano. Wcześnie rano. Psy trzeba wyprowadzić, iść się zarejestrować, no i zjeść coś.
Pierwsza z naszej ekipy startuję ja, równo o jedenastej dziesięć. Na spokojnie można sprawdzić sprzęt, przebrać się, przygotować. Godzinę przed startem wyjechałam obejrzeć trasę i rozgrzać się. Po powrocie czas na zajęcie się psem. Ostatni krótki spacerek, potem szelki i zaczyna się zabawa. Godzina zero. Start masowy w bikejoringu. Ustawiam się bardziej po zewnętrznej, by lepiej wziąć najbliższy zakręt. Taśmy lekko fruwają na wietrze. Pełne skupienie. Grzesiu podprowadza Sonieczkę na start. Spd już wpięte. Licznik odwrócony (żeby mnie broń boże nie kusiło zwalniać), odpowiednie przełożenie założone. Mój pierwszy start z eurodogiem zapowiada się ciekawie.
Trzy, dwa, jeden… sto metrów i dziewięćdziesiąt stopni w prawo. Kaczyńska i Wydrowska w zasięgu. Jedziemy dalej. Kilkaset metrów i miejsce trawy zajmuje dosyć mocno ubita ziemia. Zakręt w lewo… dwa żółte trójkąty i zjazd w prawo. Już myślałam, że obejdzie się bez błota, a tu taka (nie)spodziewanka. Pędziłyśmy dalej. Dwie największe rywalki jeszcze na widoku. Podłoże było bardzo wymyte przez wiosenno-letnie ulewy i powodzie. Dużo piasku, błota i grząskiej ziemi. Brzegiem lasu i brzegiem pola trasa biegła w miarę prosto. Nie zdążyłyśmy się zbyt rozpędzić, kawałek betonowej drogi, a tu patrzę, tabliczka 800m. Miałam mieszane uczucia. Znów wjechaliśmy do lasku i znów wyjechaliśmy na pole. Był zjazd, to teraz czas na podjazd. Ciekawy, zaczynający się błotem i koleinami. Krótki, interwałowy. Sonia wciągała mnie pod górę, a ja pedałowałam co sił, by jej pomóc. Poradziłyśmy sobie z nim bez większych problemów. Na szczycie było widać stake-out, start i metę. Trasa ograniczona taśmami jednak wiodła dalej. Wjechałyśmy na drugie kółko. Tutaj już było szybciej.
Niestety nie obyło się bez wpadek. Na drugiej pętli widziałam, jak Sonia wyraźnie zwalnia, po czym zatrzymuje się na kupkę :) Kilka sekund i nie jest źle. Już wtedy postanowiłam zapobiec temu w kolejnym etapie. Na metę wpadłam po jedenastu minutach, niedługo po Eli Wydrowskiej. Po starcie rozbiegałam Sonię, nakarmiłam i wyszłam na trasę robić fotki.
Wieczór maszera, jak zwykle. Nie do opisania, po prostu trzeba być i to czuć.

time 0:11:13
avg 26,05

Intensywność: 7,5


by p.Świtała
To zdjęcie podoba mi się z racji wzroku Sonii i Neli na starcie :)


by p.Świtała

Trzy kraje, jeden maraton, czyli mtb maraton ISTEBNA.

Sobota, 25 września 2010 · Komentarze(0)
Nie pada. Fakt ten wydawał mi się tak mało realny, że kilkakrotnie przecierałam oczy. Ale obraz zostawał taki, jakim go ujrzałam za pierwszym razem.
Siódma rano, wyruszamy w podróż.
Na miejsce docieramy nietypowo wcześnie – bo na około dwie godziny przed naszym startem. Idziemy odbić numerki, odebrać skarpetki (hehe :) ) i obejrzeć miejsce startu. Większości dobrze znane, ale nie każdy jest starym wyjadaczem… ;) Na spokojnie można jeszcze coś zjeść i powoli pakować się na trasę. Do tego rozgrzewka i zwiedzanie okolicy, która wydawała mi się nazbyt znajoma. Poznawałam trasy obozowe trasy z 2008 roku. Z iskierkami w oczach myślałam o dzisiejszym maratonie. Bo działo się na obozie, oj, działo.
Tym razem chciałam przeczekać i wjechać do sektora startowego dopiero na kilka minut przed startem. Pogadałam jeszcze z Kaliną, spotkałam Grzesia i Świdra, po czym ustawiłam się w „kolejce” oczekujących na start.
Na kilka sekund przed godziną zero moje tętno dziwnie podniosło się do 170 ud/min, mimo, że stałam spokojnie. Uspokoiłam oddech jeszcze bardziej, lekko spadło. Kocham takie anomalie.
Wystartowaliśmy asfaltem, który stopniowo stawał się coraz bardziej stromy. Droga wciąż pięła się w górę, asfalt zamienił się w teren. Przednia przerzutka odmówiła posłuszeństwa. Ale nie dziwię jej się. Dużo przeżyła. Jadę na średnim przełożeniu, mając do dyspozycji całe osiem biegów z tyłu. Zrzucam je proporcjonalnie do stromizny terenu. Zachowuję prędkość i wysiłek, jeszcze tyle kilometrów przede mną. Na pierwszym poważniejszym podjeździe dosyć dużo udało mi się podjechać, bo dopiero około stu metrów przed jego końcem „korek” stał się na tyle gęsty, iż uniemożliwiał jazdę. Zaraz znów wsiadłam na rower i pomknęłam w dół. Niestety nie było nam dane cieszyć się brakiem podjazdów. Trasa lekko się wywłaszczała, po czym znów zaczęła piąć się wyżej i wyżej. Przy zjeździe po trawie, tym razem nieco dłuższym i bardziej stromym spotkałam pierwsze błotko. Aż zatęskniłam (ech, co te przyzwyczajenia robią z ludźmi). Obraz kolejnego asfaltu nie musiał mi się wbijać w pamięć. On już od dawna tam tkwił. Pamiętam, jakby to było dziś, jak grupką piętnastu kolarzy podjeżdżaliśmy, śmiejąc się i dyskutując na różne dziwne tematy. Lecz zniesmaczyłam się trochę, pamiętając dalszy ciąg trasy (ach, te kochane, nigdy niekończące się wjazdy, podjazdy i wspinaczki). Na (nie)szczęście droga skręciła. I nie powiem, żeby było lżej, czy prościej. Po prostu inaczej. Przejeżdżaliśmy przed wsie i wąskie uliczki, miejscowi ludzie wychodzili z domów kibicować, dzieciaki przybijały kolarzom piątki. Z uśmiechem na ustach, nieustannie, jedziemy dalej. Dalej trasa wiodła lasem, który stopniowo się przerzedzał. Raz wyjeżdżaliśmy na górskie hale, raz na złote łąki. Jedna z nich pięła się tak wysoko w górę, że las pozostawiliśmy daleko w dolinie, a kamieniste, ubite trasy zamieniły się w porośnięte mchem gołoborza. Ich ukośne położenie utrudniało jazdę, ale jakoś ciągnęłam. Moim zadaniem było podjechać jak najwięcej, na całość nie liczyłam. I słusznie. Jak było w górę, to teraz czas w dół. Wąsko i singletrackowo - czyli to, co tygryski lubią najbardziej. Stopniowo robiło się coraz szerzej. Dobrą technikę ceni się na takich trasach. Fulle też :)
Dwudziesty drugi kilometr i pierwszy bufet. Naładowałam się energetycznie i ruszyłam w dal asfaltem. Ostatni odcinek trasy mini, wyciskał ostatnie cząstki energii z zawodników. Cała śmietanka dwudziesto kilku kilometrów mieściła się w dwudziestodziewięcioprocentowym podjeździe po kamiennych płytach. Ta połowa dystansu mega, a dopiero rozgrzewka dla giga, odznaczała się początkiem całej kwintesencji trasy maratonów górskich. W połowie wbijania pod górę dałam za wygraną i cisnęłam z buta. Szczyt i meta mini. Korciło i kusiło. Masakrycznie kusiło. Ale wzięłam się w garść i nie zatrzymując się ruszyłam dalej.
Przed nami dalszy ciąg esencji beskidzkich szlaków. Podjazd na Ochodzitą. Zaczyna się asfaltem, niby niewinnie, ale od razu stromo. Podupadłam psychicznie i zaczęłam prowadzić rower. Sama się sobie dziwiłam, ale motywacji, by znów na rower wsiąść zabrakło. Jak już postanowiłam dojechać dojechać do końca, to – mimo wszystko – dojadę. Cel uświęca środki. Kiedy już dojechałam/doszłam/dotoczyłam się* (*- niepotrzebne skreślić) na szczyt, wiało niemiłosiernie. Kołysało mną na lewo i prawo. Podjazd to był kosmos, ale za to zjazd – bajka. Strome i kamieniste zamieniło się w jeszcze bardziej strome i asfaltowe. W pewnym momencie brakło mi już przełożeń. Aczkolwiek, by nie było tak prosto i sielankowo, każdy zjazd kończył się podjazdem. To już stało się tak naturalne i logiczne, jak następowanie nocy po dniu. Trasa lekko się wypłaszczała, by znów podjąć wspinaczkę na szczyt. Z powodu ich ilości, już zapomniałam który to z kolei. Tutaj już przechodziłam samą siebie w wymyślaniu argumentów za i przeciw kontynuowaniu maratonu. Gdzieś w połowie spotkałam kolarza, który wybrał się na wycieczkę w te okolice. Mykał pod górę, aż miło, ja tylko oglądałam jak się oddala. Mnie nie idzie już tak dobrze, lecz konsekwentnie do przodu.
Najlepsza w podjazdach (czy nawet podejściach rzekłabym) jest nagroda za męczeńskie pięcie się w górę, a mianowicie zjazd. Wiem, że powtarzam to już milion pięćset sześćdziesiąty dziewiąty raz, ale za każdym pojedynczym razem przeżywam to tak samo. Tak samo morduję się - byle do szczytu, tak samo rozkoszuję się widokami i tak samo zjeżdżam - byle szybciej. Choć niektóre zjazdy są równie wymagające jak podjazdy, ale jest to zupełnie inny rodzaj wysiłku. Wymagający pełnego skupienia i kontroli.
Wjeżdżamy na terytorium Słowacji. Nigdy nie zapomnę tego uczucia pełnej wolności, które pojawia się w momencie jazdy po słowackich halach. Zieleń po horyzonty, spokój i szaleństwo zarazem. Takie poczucie, że człowiek może góry przenosić. Odblokowanie się po Krynicy. Same najlepsze uczucia. W górę i w dół, znów do góry i znów zjazd. Niesamowite. Tutaj po prostu trzeba wrócić. Organizm powoli się buntuje. Nie brałam nic do jedzenia, licząc na bufety. Ostatni zjazd jest już po stronie Republiki Czeskiej. Asfalt i w dół. Dłuuugo w dół. Czas na mini-regenerację, bo zjazd ciągnął się przed dobre kilkanaście minut. Na temat wyższości jazdy z kimś nad samotnymi wycieczkami było już tyle, iż nie będę się bardziej rozpisywać. Gdyby nie jeden z zawodników przede mną, to spokojnie przejechałabym asfalt do końca – a tym samym przegapiła skręt na dalszą część trasy maratonu. Znów w górę. Tutaj już chyba wszyscy spośród kilku osób jadących ze mną, z niecierpliwością wyczekiwali bufetu. Kolejny podjazd niemający końca. One mnie kiedyś zabiją. Ale ciągnę dalej. Ostatni jego odcinek nadrabiał trochę drogi, łagodniejszą trasą, jeden koleś sobie trochę skrócił. A dobrze, że już go nie dogoniłam, bo bym mu powiedziała, co o nim myślę :) Na szczycie kilometrowo powinien być już bufet, ale tego ani śladu. Ze mną było już coraz gorzej. Dość izotoników. Zjazd znów w gęsty las, a tam kolejna górka i kolejny asfalt. Było źle. Bardzo źle. Robiąc przystanki co kilkanaście metrów, w końcu doturlałam się na górę. Widząc w oddali kolorowy namiocik oznaczający długo, bardzo długo wyczekiwany bufet, ruszyłam dalej. Myślałam, że to będzie wybawienie, ale jakież było moje zdziwienie, kiedy na bufecie zastałam tylko wodę i kilka izotoników… Przepłukałam się wodą, doraźnie powinno pomóc, choć na pewien czas. Do mety trzynaście kilometrów. Musiałam to przejechać. Mimo wszystko. Cel uświęca środki. Na szczęście podjazdów nie było dużo, Choć nie mogę powiedzieć, że nie było wcale. Głównie płaskie odcinki przejeżdżałam nieco żwawym tempem. Problem powstał na szczycie stoku narciarskiego, gdy stojąc przy tabliczce „prosto”, znaczy w dół, stwierdziłam, że lepiej będzie zejść, niż zjechać, gdyż moje reakcje znacznie uległy spowolnieniu i pewnie zjeżdżałabym dłużej, niż schodziła, a i tak nie byłabym pewna, czy na dole byłabym w jednym kawałku. Z dalszej części trasy mało co pamiętam, pamiętam przejazd przez czeską wioskę, wjazd na teren Rzeczypospolitej i ostatni podjazd w tym sezonie. Docierając na metę od razu kierowałam się w stronę wydawania posiłków. Od razu było lepiej. Przyjechałam oczywiście w połowie zakończenia, po mojej kategorii ;)
Trasa wydziwiona na maxa, jak tylko się dało, ale ogólnie to super. Dopracowany niemal każdy fragment, mało chwil wytchnienia. Trochę za mało bufetów, mimo wszystko. Pogoda nam dopisała do samego końca. Jedno z niewielu zawodów ze słońcem, bez deszczu i słoty.
Na liczniku wyszło mi w sumie pięćdziesiąt dziewięć kilometrów z czego ponad pięćdziesiąt w terenie. Niecałe siedem godzin na trasie to ciekawy wynik. Przewyższenia czterysta dwadzieścia dziewięć metrów i tysiąc osiemset trzydzieści jeden metrów podjazdów.
Jako czterysta trzydziesta siódma osoba z kolei z mojego dystansu przekroczyłam linię mety. Jest fajnie, teraz czas na generalny odpoczynek.

Intensywność: 10

:)