Trzy kraje, jeden maraton, czyli mtb maraton ISTEBNA.

Sobota, 25 września 2010 · Komentarze(0)
Nie pada. Fakt ten wydawał mi się tak mało realny, że kilkakrotnie przecierałam oczy. Ale obraz zostawał taki, jakim go ujrzałam za pierwszym razem.
Siódma rano, wyruszamy w podróż.
Na miejsce docieramy nietypowo wcześnie – bo na około dwie godziny przed naszym startem. Idziemy odbić numerki, odebrać skarpetki (hehe :) ) i obejrzeć miejsce startu. Większości dobrze znane, ale nie każdy jest starym wyjadaczem… ;) Na spokojnie można jeszcze coś zjeść i powoli pakować się na trasę. Do tego rozgrzewka i zwiedzanie okolicy, która wydawała mi się nazbyt znajoma. Poznawałam trasy obozowe trasy z 2008 roku. Z iskierkami w oczach myślałam o dzisiejszym maratonie. Bo działo się na obozie, oj, działo.
Tym razem chciałam przeczekać i wjechać do sektora startowego dopiero na kilka minut przed startem. Pogadałam jeszcze z Kaliną, spotkałam Grzesia i Świdra, po czym ustawiłam się w „kolejce” oczekujących na start.
Na kilka sekund przed godziną zero moje tętno dziwnie podniosło się do 170 ud/min, mimo, że stałam spokojnie. Uspokoiłam oddech jeszcze bardziej, lekko spadło. Kocham takie anomalie.
Wystartowaliśmy asfaltem, który stopniowo stawał się coraz bardziej stromy. Droga wciąż pięła się w górę, asfalt zamienił się w teren. Przednia przerzutka odmówiła posłuszeństwa. Ale nie dziwię jej się. Dużo przeżyła. Jadę na średnim przełożeniu, mając do dyspozycji całe osiem biegów z tyłu. Zrzucam je proporcjonalnie do stromizny terenu. Zachowuję prędkość i wysiłek, jeszcze tyle kilometrów przede mną. Na pierwszym poważniejszym podjeździe dosyć dużo udało mi się podjechać, bo dopiero około stu metrów przed jego końcem „korek” stał się na tyle gęsty, iż uniemożliwiał jazdę. Zaraz znów wsiadłam na rower i pomknęłam w dół. Niestety nie było nam dane cieszyć się brakiem podjazdów. Trasa lekko się wywłaszczała, po czym znów zaczęła piąć się wyżej i wyżej. Przy zjeździe po trawie, tym razem nieco dłuższym i bardziej stromym spotkałam pierwsze błotko. Aż zatęskniłam (ech, co te przyzwyczajenia robią z ludźmi). Obraz kolejnego asfaltu nie musiał mi się wbijać w pamięć. On już od dawna tam tkwił. Pamiętam, jakby to było dziś, jak grupką piętnastu kolarzy podjeżdżaliśmy, śmiejąc się i dyskutując na różne dziwne tematy. Lecz zniesmaczyłam się trochę, pamiętając dalszy ciąg trasy (ach, te kochane, nigdy niekończące się wjazdy, podjazdy i wspinaczki). Na (nie)szczęście droga skręciła. I nie powiem, żeby było lżej, czy prościej. Po prostu inaczej. Przejeżdżaliśmy przed wsie i wąskie uliczki, miejscowi ludzie wychodzili z domów kibicować, dzieciaki przybijały kolarzom piątki. Z uśmiechem na ustach, nieustannie, jedziemy dalej. Dalej trasa wiodła lasem, który stopniowo się przerzedzał. Raz wyjeżdżaliśmy na górskie hale, raz na złote łąki. Jedna z nich pięła się tak wysoko w górę, że las pozostawiliśmy daleko w dolinie, a kamieniste, ubite trasy zamieniły się w porośnięte mchem gołoborza. Ich ukośne położenie utrudniało jazdę, ale jakoś ciągnęłam. Moim zadaniem było podjechać jak najwięcej, na całość nie liczyłam. I słusznie. Jak było w górę, to teraz czas w dół. Wąsko i singletrackowo - czyli to, co tygryski lubią najbardziej. Stopniowo robiło się coraz szerzej. Dobrą technikę ceni się na takich trasach. Fulle też :)
Dwudziesty drugi kilometr i pierwszy bufet. Naładowałam się energetycznie i ruszyłam w dal asfaltem. Ostatni odcinek trasy mini, wyciskał ostatnie cząstki energii z zawodników. Cała śmietanka dwudziesto kilku kilometrów mieściła się w dwudziestodziewięcioprocentowym podjeździe po kamiennych płytach. Ta połowa dystansu mega, a dopiero rozgrzewka dla giga, odznaczała się początkiem całej kwintesencji trasy maratonów górskich. W połowie wbijania pod górę dałam za wygraną i cisnęłam z buta. Szczyt i meta mini. Korciło i kusiło. Masakrycznie kusiło. Ale wzięłam się w garść i nie zatrzymując się ruszyłam dalej.
Przed nami dalszy ciąg esencji beskidzkich szlaków. Podjazd na Ochodzitą. Zaczyna się asfaltem, niby niewinnie, ale od razu stromo. Podupadłam psychicznie i zaczęłam prowadzić rower. Sama się sobie dziwiłam, ale motywacji, by znów na rower wsiąść zabrakło. Jak już postanowiłam dojechać dojechać do końca, to – mimo wszystko – dojadę. Cel uświęca środki. Kiedy już dojechałam/doszłam/dotoczyłam się* (*- niepotrzebne skreślić) na szczyt, wiało niemiłosiernie. Kołysało mną na lewo i prawo. Podjazd to był kosmos, ale za to zjazd – bajka. Strome i kamieniste zamieniło się w jeszcze bardziej strome i asfaltowe. W pewnym momencie brakło mi już przełożeń. Aczkolwiek, by nie było tak prosto i sielankowo, każdy zjazd kończył się podjazdem. To już stało się tak naturalne i logiczne, jak następowanie nocy po dniu. Trasa lekko się wypłaszczała, by znów podjąć wspinaczkę na szczyt. Z powodu ich ilości, już zapomniałam który to z kolei. Tutaj już przechodziłam samą siebie w wymyślaniu argumentów za i przeciw kontynuowaniu maratonu. Gdzieś w połowie spotkałam kolarza, który wybrał się na wycieczkę w te okolice. Mykał pod górę, aż miło, ja tylko oglądałam jak się oddala. Mnie nie idzie już tak dobrze, lecz konsekwentnie do przodu.
Najlepsza w podjazdach (czy nawet podejściach rzekłabym) jest nagroda za męczeńskie pięcie się w górę, a mianowicie zjazd. Wiem, że powtarzam to już milion pięćset sześćdziesiąty dziewiąty raz, ale za każdym pojedynczym razem przeżywam to tak samo. Tak samo morduję się - byle do szczytu, tak samo rozkoszuję się widokami i tak samo zjeżdżam - byle szybciej. Choć niektóre zjazdy są równie wymagające jak podjazdy, ale jest to zupełnie inny rodzaj wysiłku. Wymagający pełnego skupienia i kontroli.
Wjeżdżamy na terytorium Słowacji. Nigdy nie zapomnę tego uczucia pełnej wolności, które pojawia się w momencie jazdy po słowackich halach. Zieleń po horyzonty, spokój i szaleństwo zarazem. Takie poczucie, że człowiek może góry przenosić. Odblokowanie się po Krynicy. Same najlepsze uczucia. W górę i w dół, znów do góry i znów zjazd. Niesamowite. Tutaj po prostu trzeba wrócić. Organizm powoli się buntuje. Nie brałam nic do jedzenia, licząc na bufety. Ostatni zjazd jest już po stronie Republiki Czeskiej. Asfalt i w dół. Dłuuugo w dół. Czas na mini-regenerację, bo zjazd ciągnął się przed dobre kilkanaście minut. Na temat wyższości jazdy z kimś nad samotnymi wycieczkami było już tyle, iż nie będę się bardziej rozpisywać. Gdyby nie jeden z zawodników przede mną, to spokojnie przejechałabym asfalt do końca – a tym samym przegapiła skręt na dalszą część trasy maratonu. Znów w górę. Tutaj już chyba wszyscy spośród kilku osób jadących ze mną, z niecierpliwością wyczekiwali bufetu. Kolejny podjazd niemający końca. One mnie kiedyś zabiją. Ale ciągnę dalej. Ostatni jego odcinek nadrabiał trochę drogi, łagodniejszą trasą, jeden koleś sobie trochę skrócił. A dobrze, że już go nie dogoniłam, bo bym mu powiedziała, co o nim myślę :) Na szczycie kilometrowo powinien być już bufet, ale tego ani śladu. Ze mną było już coraz gorzej. Dość izotoników. Zjazd znów w gęsty las, a tam kolejna górka i kolejny asfalt. Było źle. Bardzo źle. Robiąc przystanki co kilkanaście metrów, w końcu doturlałam się na górę. Widząc w oddali kolorowy namiocik oznaczający długo, bardzo długo wyczekiwany bufet, ruszyłam dalej. Myślałam, że to będzie wybawienie, ale jakież było moje zdziwienie, kiedy na bufecie zastałam tylko wodę i kilka izotoników… Przepłukałam się wodą, doraźnie powinno pomóc, choć na pewien czas. Do mety trzynaście kilometrów. Musiałam to przejechać. Mimo wszystko. Cel uświęca środki. Na szczęście podjazdów nie było dużo, Choć nie mogę powiedzieć, że nie było wcale. Głównie płaskie odcinki przejeżdżałam nieco żwawym tempem. Problem powstał na szczycie stoku narciarskiego, gdy stojąc przy tabliczce „prosto”, znaczy w dół, stwierdziłam, że lepiej będzie zejść, niż zjechać, gdyż moje reakcje znacznie uległy spowolnieniu i pewnie zjeżdżałabym dłużej, niż schodziła, a i tak nie byłabym pewna, czy na dole byłabym w jednym kawałku. Z dalszej części trasy mało co pamiętam, pamiętam przejazd przez czeską wioskę, wjazd na teren Rzeczypospolitej i ostatni podjazd w tym sezonie. Docierając na metę od razu kierowałam się w stronę wydawania posiłków. Od razu było lepiej. Przyjechałam oczywiście w połowie zakończenia, po mojej kategorii ;)
Trasa wydziwiona na maxa, jak tylko się dało, ale ogólnie to super. Dopracowany niemal każdy fragment, mało chwil wytchnienia. Trochę za mało bufetów, mimo wszystko. Pogoda nam dopisała do samego końca. Jedno z niewielu zawodów ze słońcem, bez deszczu i słoty.
Na liczniku wyszło mi w sumie pięćdziesiąt dziewięć kilometrów z czego ponad pięćdziesiąt w terenie. Niecałe siedem godzin na trasie to ciekawy wynik. Przewyższenia czterysta dwadzieścia dziewięć metrów i tysiąc osiemset trzydzieści jeden metrów podjazdów.
Jako czterysta trzydziesta siódma osoba z kolei z mojego dystansu przekroczyłam linię mety. Jest fajnie, teraz czas na generalny odpoczynek.

Intensywność: 10

:)

Komentarze (0)

Nie ma jeszcze komentarzy.
Wpisz dwa pierwsze znaki ze słowa ktakz

Dozwolone znaczniki [b][/b] i [url=http://adres][/url]