Wpisy archiwalne w miesiącu

Sierpień, 2010

Dystans całkowity:339.30 km (w terenie 120.49 km; 35.51%)
Czas w ruchu:21:21
Średnia prędkość:15.89 km/h
Maksymalna prędkość:62.04 km/h
Suma podjazdów:798 m
Maks. tętno maksymalne:210 (103 %)
Maks. tętno średnie:186 (91 %)
Suma kalorii:9454 kcal
Liczba aktywności:16
Średnio na aktywność:21.21 km i 1h 20m
Więcej statystyk

Trening przed deszczem.

Poniedziałek, 30 sierpnia 2010 · Komentarze(0)
Takie sobie kręcenie po okolicy... Miasteczko, Żyglin, Świerklaniec, Piekary...
Wielkie dzięki dla Wajoli za uratowanie moich treningów i użyczenie swojej A4 na trening :D

time 1:21:37
avg 20,01

Powerade Suzuki Mtb Marathon Kraków. Mega.

Sobota, 28 sierpnia 2010 · Komentarze(0)
4:30 sobota. Jak zwykle ciemno. Jak zwykle się nie chce. Trzeba się przemóc. Wsiąść w bus i pojechać. Kiedy dojechałam do Katowic było już jasno. Za kilkanaście minut pociąg, a tam słuchawki w uszy, 30 Seconds To Mars, i … i nic więcej się nie liczy.
Podróż szybko mija. Do Krakowa dojeżdżamy w niezbyt optymistycznych humorach, a to za sprawą pogody, której, jeszcze tego samego dnia, będziemy mieli zdecydowanie dosyć.
Ociągam się z wyjazdem z dworca naiwnie mając nadzieję, że deszcz przestanie padać. Wyciągam mapę (cóż za szczęście, że tydzień temu kupiłam laminowaną) i leniwie spoglądam na trasę przejazdu. Wystarczy przejechać przez rynek, a kilka przecznic dalej znajdują się krakowskie Błonia, a na nich start/meta maratonu.
Niemal wszyscy napotkani kolarze jacyś tacy zniesmaczeni, z ponurą miną, ciekawe dlaczego? :lol:
Spotykając się ze znajomymi i ucinając sobie krótkie pogawędki, czas zleciał i czas na start dystansu GIGA. Jak zwykle usadowiłam się gdzieś zaraz przed linią startu z aparatem, by uwiecznić startujących. W porównaniu do MINI i MEGA frekwencja mała, ale i tak Kraków jest najbardziej obleganym maratonem z całego cyklu. 3,2,1… go! Pojechali… Teraz czas na nas. MEGA i MINI. Łącznie niemal 1050 osób na starcie. Do tego śliskie, trawiaste błonia. Będzie się działo :)
Studiując wcześniej profil trasy postanawiam nie robić rozgrzewki – na nią złoży się pierwsze 5km po płaskim asfalcie. Tak więc na spokojnie ubrałam przeciwdeszczową kurtkę, wzięłam potrzebne rzeczy i powędrowałam do sektora. Pierwsi ludzie zaczęli się już tam gromadzić kilkanaście minut po starcie dystansu MEGA, ale większość dopiero kilkanaście minut przed własnym startem weszła do swoich sektorów.
I znów odliczanie, i znów odrobina poruszenia. I powoli zbliżający się dźwięk wpinanych zatrzasków… bezcenne :)
Błonia. Nie jest tak źle, nie jest nawet tak ślisko jak przypuszczałam. Ale za to harcerze się postarali, byśmy o ich przypadkiem nie zapomnieli… :) Już tutaj po tych kilkuset metrach każdy wyglądał jakby go wyciągnęli z wielkiej beczki błota. Czas na asfalt. Duużo asfaltu. Lekka górka. Nie jest źle. Przejazd mostkiem nad wezbraną rzeką pobudza. Zaraz za nim pierwszy teren, pierwsze błoto i pierwszy… korek. Spokojnie można by przejechać, ale niestety większość wolała zejść i prowadzić rowery :roll: Jechałam jak długo się dało, ale i tak korek mnie nie ominął. Zaraz za podjazdem (wg. prawa natury) był zjazd. Piasek nieźle dawał po oczach. Ale dało się wytrzymać. Błoto, błoto, kamienie, błoto, błoto, kałuże, błoto. W skrócie.
I pierwszy bufet. Chciałam się nawet nie zatrzymywać, bo miałam dobrego kopa, ale pomyślałam sobie, że później będę tego żałować, to przystanęłam na chwilkę i ruszyłam dalej. W międzyczasie spotkałam Michała Świderskiego spokojnie stojącego na bufecie. Coś mi się tutaj nie zgadzało. No ale nic. Przejechałam nad autostradą, pojechałam dalej. Dużo ludzi zapomniało o rozjeździe i wracało się :)Niektórzy nawet z dystansu MEGA wracali się na bufet, pewnie rezygnując z dalszej walki z trasą. Ja się nie daję łatwo i idę jak burza przez błoto, kałuże, kamienie i inne przeciwności losu.
Gdzieś pomiędzy 17, a 18 kilometrem czuję, że coś jest nie tak z tylnym kołem. Patrzę, dętka wychodzi z opony. Super. Oczywiście jak to Huskacz, nie mogłam zrobić nic innego jak tylko wyciągnąć klocek. Pojechałam dalej. Za kolejny kilometr dziura w oponie się powiększyła na tyle, że dętka wychodziła prawie w całości. Odwróciłam rower nagle buch! – dętka aż nadto się przedarła. Słyszałam tylko gdzieś z tyłu – "to było dobre!”.
Jakieś 10 minut później wymieniając dętkę, napompowałam ją nieco lżej niż poprzednio. Byle tylko jechać dalej. Nie było mi to niestety dane, gdyż dętka tak czy owak znajdowała ujście na zewnątrz. Męczyłam się z tym jeszcze parę razy, po czym zrezygnowana wsiadłam na rower i przenosząc środek ciężkości na przód ruszyłam dalej. Przejechałam kolejne kilometry. Czasem niestety nie dało się już jechać. Pchałam rower pod górę. Dałabym wtedy wszystko za napompowane tylne koło. No ale tak powtarzając sobie „jeszcze 15”, „jeszcze dycha”, „jeszcze kilka kilosów” i nucąc Closer To The Edge doczłapałam się do drugiego bufetu. Gdyby przede mną było jakieś 15km, to poświęciłabym się i ruszyła dalej. Niestety widok pchania roweru przed następne 35km nie napawał mnie aż takim optymizmem, bym mogła się na to zdecydować. Chciałam ukończyć maraton mimo wszystko, ale wypadki chodzą po ludziach, czasem trzeba odpuścić.
Spędzając zatem 4 i pół godziny na fajnej trasie, wśród błota, kałuż, błota, pól i lasów zaliczyłam pierwszego DNF’a w życiu. No, bywa :)
Spędziłam na trasie całe 4h (4:00:35) co daje super średnią… aż 9,04 km/h :)

time 3:27:27
avg 10,45

Krótko i intensywnie

Środa, 25 sierpnia 2010 · Komentarze(0)
Pojechałam na Księżą Górę... a tam rozkopane... super. pojeździłam trochę po parku. Podjazdy głównie. Motywacja spada. Trzeba się wziąć za siebie. Mimo wszystko.
Max przyspieszenia na zjazdach z Kopca (62) i na prostej (42).

Wiatr mocny...

time 51:48
avg 16,14

Czas się ogarnąć.

Poniedziałek, 23 sierpnia 2010 · Komentarze(0)
Po Coke'u czas się wziąć w garść i zacząć trenować. Kolejny maraton w drodze. Kraków. I to jeszcze mega. Będzie się działo.

time 0:44:31
avg 18,37
max 40,98

- rozgrzewka 12min
- sprint 90sek z intensywnością wyścigową /
- 3 min odpoczynek / x5
- 9min rozjeżdżenia
Deszczyk kropił, ale było tak ciepło, że zaraz to wysychało. Oby więcej takiej pogody.

Zmiana planów i mała pętla.

Czwartek, 19 sierpnia 2010 · Komentarze(0)
Dobieszowice, Rogoźnik, Wojkowice, Bobry... i trochę bardziej pagórkowato.

time 1:13:15
avg 17,97
max 45,31

Krynica Zdrój.

Sobota, 14 sierpnia 2010 · Komentarze(3)
Tylicz - Krynica Zdój 7,1km.

Piątkowy poranek obudził mnie optymizmem. Mimo, że było wcześnie rano, to myśl o jutrzejszym wyścigu napędzała mnie pozytywnie. Nie było bardzo ciepło, co jeszcze bardziej mnie nakręcało. Spakowana wyruszyłam na spotkanie z rzeczywistością. Razem ze znajomym z tego samego miasta wyruszyliśmy o umówionej porze w kierunku Katowic.
Za jakąś godzinkę byliśmy na miejscu. Dwadzieścia minut do odjazdu pociągu, więc bez pośpiechu można iść kupić bilety. Okazało się, że naszego pociągu nie ma nigdzie na rozkładach, więc przebudowaliśmy nasze bilety na późniejszy pociąg. Trochę to trwało, ledwo zdążyliśmy. Po drodze rozbiłam swoje okulary – w końcu to piątek trzynastego :) – a jakby tego było mało, to okazało się, że poprzedni pociąg odjechał o właściwej porze (ach, te polskie pociągi… :)).
Dwugodzinna droga do Krakowa obyła się bez większych niespodzianek. Naszych dobrych humorów nie zepsuł nawet fakt piętnastominutowego postoju. Tym bardziej, iż na miejscu okazało się, że nasz pociąg do Nowego Sącza również miał opóźnienie i tym samym „poczekał” na nas. Tutaj z kolei droga ciągnęła się niesamowicie… powoli, jakby żółwim tempem mijaliśmy kolejne stacje i przystanki. Spotkaliśmy też dwóch chłopaków, którzy również wybierali się na krynicki maraton. Reszta drogi minęła na odliczaniu przystanków do końca i wspólnych rozmowach – o rowerach oczywiście :). Po niecałych czterech godzinach dotarliśmy na miejsce. Tam czekał na nas gwóźdź programu – przejazd z Nowego Sącza do Krynicy. Początkowo droga szła szybko i sprawnie, lecz po czasie zaczęła się coraz bardziej ciągnąć. Tempa zabójczego na szczęście nie mieliśmy, nadążałam za ekipą, która i tak rozdzieliła się na długim podjeździe. Po czasie jednak nasze drogi całkowicie się rozdzieliły. Z powodu dosyć późnej pory postanowiliśmy ominąć Krynicę i pojechać od razu na miejsce noclegu do TYLICZA (dla niepamiętających nazwy :) ). Zmęczenie niemal sięgnęło zenitu i po krótkim zwiedzeniu miasteczka – i ulicy Mur rzecz jasna – zaczęłam regenerować siły.
Kolejny dzień napawał mnie jeszcze większym optymizmem. Coraz bardziej wierzyłam, że zapowiadane 34 stopnie w dzień okażą się przesadzoną bujdą. Tym nie miej, że w nocy padało i małe były szanse na całkowite wyschnięcie. Zatem po zjedzeniu jakże oryginalnego śniadania jakim była bułka z serem plus zupa pomidorowa :)) wyruszyliśmy na spotkanie z przygodą. Trasa oczywiście nie szczędziła sobie podjazdów ani zjazdów. Góry pokazują na co je stać, ale to jeszcze nic. Najlepsze/najgorsze* (*- niepotrzebne skreślić) jeszcze przed nami.
Kiedy dojechaliśmy na miejsce zawodów, po dokonaniu formalności, każdy z nas rozjechał się w swoją stronę. Przypięłam numerek 1686 i ruszyłam na zwiedzenie okolic startu. O godzinie 10.00 dystans GIGA wyruszył na trasę (szacun dla tych, którzy ukończyli, bo jak dla mnie trasa – nie tylko jej długość ale i trudność była pewnego rodzaju extremum :)). Niecała godzina i cała reszta wyjedzie na spotkanie z przygodą. Napełniłam kroplówę, przygotowałam wszystko tak jak trzeba i po chwili ruszyłam na rozgrzewkę.
Stojąc już w sektorze startowym wysłałam ostatniego sms’a (co oczywiście nie uszło uwadze moim znajomym – już zaczęli mi to wypominać). Oczywiście znając też doskonałe wyczucie czasu mojej mamy – która zadzwoniła minutę przed startem – zapakowałam telefon głęboko do plecaka. Wyzerowałam pulsometr i czekałam na godzinę zero.
Zanim „start” doszedł do czwartego sektora, to trochę minęło. Dźwięk wpinanych zatrzasków powoli przesuwał się w moją stronę. No to jazda!
Chwila płaskiego – niby tak niewinnie – i się zaczęło. Najdłuższy podjazd w moim życiu (porównywalny jedynie do obozowego na Baranią Górę). Początkowo dosyć stromy i kamienisty. W korku, który się utworzył na trasie, wejść ponownie na rower nie było szans. Niemal każdy próbował jak najwyżej podjechać, choć udało się to pewnie tylko czołówce. Gdzieś w połowie tylko naprawdę nieliczni utrzymywali się na swoich rowerach.
Znowu przekonałam się jak bardzo lubię ten sport, który w dalszym ciągu należy do tych „zdrowych” – tutaj ludzie zmierzając się ze swoimi słabościami, marudzą – to oczywiste – ale w sposób żartobliwy, kulturalny i jak najbardziej pozytywny.
Podjazd ciągnął się w nieskończoność, ciągle i nieskończenie, wciąż do góry… mija jakieś pół godziny, a szczytu nie widać. Za każdym razem widok ludzi wsiadających na rowery dodawał odrobinę sił i wyłaniał myśl, że może to już koniec. Tłum zelżał już przed rozjazdem, który znajdował się na Przełęczy Krzyżowej. Dystans mini zjeżdżał w dół, podczas, gdy pozostali wspinali się na Jaworzynę. Zjeżdżając z przełęczy przez halę z bardzo się rozpędziłam… miałam do wyboru albo natychmiastowe zatrzymanie się z glebą prze kierownicę, albo zwolnienie na trawie licząc na brak dziur. Rzecz jasna wybrałam opcję drugą i jak w zwolnionym tempie widziałam przez sobą dziurę w ziemi i bliskie spotkanie z ziemią, które skończyło się nie gorzej niż wtorkowy „wypadek przy pracy”. Minęło mnie kilku kolarzy pytając, czy jeszcze żyję - odparłam, że tak, pozbierałam się i ruszyłam w pościg. Kolano bolało. Ale kilka ruchów i skupienie na zjazdach pozwoliło o tym zapomnieć.
Niedaleko, na bufecie, dogoniłam wszystkich mijających mnie wcześniej zawodników. Chwila postoju pozwoliła choć w minimalnym stopniu się zregenerować. Pokonałam kolejny już podjazd kończący się szosą. Tutaj spotkałam Justynę, z którą dojechałam do mety. Nie ma nic bardziej motywującego, niż drugi zawodnik o podobnej kondycji, z którym wyprzedza się wzajemnie co chwilę. Krótkie podjazdy przedzielane płaskimi prostymi i krętymi zjazdami to świetny trening. Coraz lepiej mi szło. Doganiałam kolejnych zawodników.
Mijając szczyt Huzary zaczęły się naprawdę techniczne zjazdy. Plus do tego to, co tygryski lubią najbardziej – błoto :). Niemal wszędzie i w każdej ilości. Przemieszane z korzeniami, wodą, kamieniami i w połączeniu z dużą stromizną dawało niesamowicie techniczne zjazdy. Grunt to się nie zatrzymywać, bo wtedy to już tylko zejść na pieszo.
Tutaj wyszła kolejna przewaga v-break’ów nad tarczami. Nie zapychają się tak bardzo i ich skuteczność nie maleje wprost proporcjonalnie do ilości błota, co mnie bardzo cieszy :).
Znów wjechaliśmy na szosę, na której napis rozwalił mnie na łopatki. Słynne już „ale urwał” sprawiło, że kolejny uśmiech pojawił się na mojej twarzy. To, co pojawiło się za chwilę tłumaczyło idealne umieszczenie napisu. Kopalnia błota, koparki, mnóstwo śladów opon i podjazd … jedyne co nasuwało się na myśl to „ale urwał” :)))). Później już było tylko gorzej. Lekki zjazd, a co za tym idzie – coraz większa prędkość – fundowały nam maseczki błotne… i piasek między zębami gratis :). Ostry zakręt w prawo, i koniec uśmiechów. Podjazd wymagał refleksu i szybkiej zmiany przełożeń. Niestety motywacyjnie już odpadłam i postanowiłam iść „z buta”. Przed szczytem Góry Parkowej turyści dopingowali nas – zmęczonych życiem, trasą i czymkolwiek tylko można – brawami.
Wtedy byłam zdania, że nie ma nic gorszego od podjazdów. Póki nie zobaczyłam ostatniego na trasie zjazdu. Aż musiałam się zatrzymać i zanalizować czy to, co widzę, dzieje się naprawdę. Zmęczenie, niemożność wpięcia się do pedałów i mokre ręce, które same ześlizgiwały się z rogów uniemożliwiały zjazd… próbować próbowałam, to oczywiste, ale na nic się to zdało. Justyna też odpuściła. Pierwszy niezaliczony zjazd. Na szczęście nie musiałyśmy się długo męczyć. Przypływ sił dał nam widok tabliczki „1km do mety”. Ostatnie depnięcia na pedały i krzyki uciekających turystów ( :D ), znajomy z rozgrzewki zjazd… i meta. Upragniona meta. Uff. Przeżyłam. Zaliczyłam. Dojechałam. Jestem szczęśliwa.

Ehkm. Czas na podsumowanie. Trasa długości 21831m, przewyższenia 710m, czas 02:29:15.039h to i tak niezły wynik. Liczyłam na przejechanie jej w niecałe dwie godziny, ale „troszkę” się przeceniłam. Wpadłam 46/65 w open, 5/15 w open kobiet i 2/4 w K1. Sądzę, gdyby nie moja wtorkowa, jak i sobotnia gleba oraz zbyt duży wysiłek dnia poprzedniego, to mogłabym przejechać to w dwie godziny. Kolejna rzecz do dopracowania. Pierwszy raz przełożenie 1-1 było w pewnych momentach i tak za duże. Tutaj był też jeden z pierwszych razów, kiedy spd były tak ubłocone, iż nie chciały się wpiąć. Wniosek na przyszłość: trenować w górach. A już szczególnie długie podjazdy. Z techniką nie jest u mnie źle. A to cieszy.
Wyjazd jak najbardziej udany, teraz walka z myślami – Kraków czy nie Kraków?

Krynicki deptak


Krynicki deptak 2


Start GIGA


Start GIGA coraz bliżej...


Już w domu

Kierunek Krynica Zdrój.

Piątek, 13 sierpnia 2010 · Komentarze(0)
Wczesnym rankiem wyruszyliśmy na spotkanie z przygodą. Cel nr jeden - dworzec PKP Katowice. Niecałe 22km i 50min.
...Pomijając kilka godzin pociągiem...
dotarliśmy do Nowego Sącza. Tutaj czeka nas 37-kilometrowa przeprawa. Zajęło nam to plus minus 2,5h.
Fotki:


I powrót w teren.

Środa, 11 sierpnia 2010 · Komentarze(0)
Zawody zbliżają się wielkimi krokami, więc czas omówić szczegóły. A gdzie, jak nie na treningu?

Zaczynamy z Kopca, kierunek Świerklaniec. Później o mało nie zahaczamy o Miasteczko Śląskie, przez zalew Chechło i powrót do domu.

time 1:37:54
avg 17,83
max 33,23

bez pomiaru tętna.

Tydzień wyścigu rozpoczęty... glebą :)

Wtorek, 10 sierpnia 2010 · Komentarze(0)
time 0:26:48
avg 16,30
max 32,94

No to przygotowujemy się na sobotnią Krynicę Zdrój. Zaczęłam pięknie, trochę terenu, prędkości i już gleba. Nie ma to jak jedna ścieżka w mieście i pełno ludzi. Za mocno wzięłam zakręt, nowe hamulce... i bum :)) Niby nic, pozbierałam się i pojechałam dalej... w domu jak zobaczyłam swoje obrażenia, to była masakra... no ale to jest już wliczone w ten sport :)
Po kilku kilometrach już nie było mowy o jakichkolwiek przyspieszeniach z intensywnością wyścigową. 1x 90sek, 1x 60sek, 1x30sek i na koniec 1x45sek.

Takie sobie kręcenie. Tym razem w nieco inne strony.

Niedziela, 8 sierpnia 2010 · Komentarze(0)
Cały dzień pochmurno, ale kiedy Huskaczowa się wybrała na trening - chmury się rozpierzchły... to się nazywa szczęście :)
Przez Namiarki, Bobroniki - na Wojkowice.

time 0:57:08
avg 20,27
max 42,57