Mistrzostwa Rudy Śląskiej XC
Niedziela, 19 września 2010
· Komentarze(0)
Kategoria Trening Huskaczowa., Zawody
1) Katowice Ligota - Ruda Śląska
dst 18,98
time 0:54:27
avg 20.92
max 43,36
Intensywność 4
2)Wyścig Ruda Śl
dst 3,91 100% teren
time 0:21:56
avg 10,70
max 31,54
Intensywnoć 6,5
Rano trening z psami i już zaczyna się pechowo. Jeden z naszych psów zachowuje się na tyle dziwnie, że pędzimy do weta. Diagnoza – babeszjoza. Na piękny początek sezonu. Super.
Na szczęście transport do Katowic miałam, więc to tylko kilka kilometrów… oczywiście jak zwykle wyszło więcej. Jeszcze kilka kilometrów więcej w lesie... Wyjazd z Ligoty, potem już Ruda: Kochłowice, Wirek, centrum. Mijam Rudę Śląską Plazę i Bielszowice. Pół godziny do startu, a ja wypytuję ludzi o drogę. O dziesiątej byłam na miejscu. Zarejestrowałam się i dostałam numerek. 206. Pojechałam na linię startu. Rozgrzewkę – dobrą rozgrzewkę – miałam za sobą.
Wszystkie kobiety startują razem. Z jednej linii, łeb w łeb, kierownica w kierownicę. Podział na amatorki i zawodniczki widać tylko na trasie :) Na liczącym cztery kilometry okrążeniu. Amatorki robią jedno, podczas, gdy zawodniczki trzy. Zaczyna się lekkim, niewinnym podjazdem z parku, w którym odbywają się zawody. Później odcinki proste, krętą, wąską ścieżką wśród pól. Następnie wjeżdżamy w mały lasek, który kończy się zjazdem, wiodący pomiędzy brzózkami. Lubię takie slalomy między drzewami. Ostry skręt w lewo i wyjeżdżamy znowu na pola. Piękne widoki rozciągają się przez oczami. Pogoda nam dopisuje, słońce świeci i jest ciepło, ale nie gorąco. Nie można rozpraszać myśli, bo zaraz czeka na nas stromy, ale krótki podjazd. Dobrze mi szło do tej pory i jak widać zbyt dobrze. Zapominając o wczorajszych przygodach na treningi i awarii sprzętu, zbyt szybko zmieniłam przełożenie iii… bum, trzask, napęd umarł śmiercią tragiczną. Tym razem już na dobre. Łańcuch zawinięty jak kokardka wstążki. Przerzutka wywinięta na lewą stronę. Nawet pomoc bardziej doświadczonego kolarza na nic się zdała. No, może na tyle, że koło było zdolne się kręcić, dziękuję. Cóż, trudno, znowu idziem z buta. Podczas zjazdów można się rozkoszować wejściem na pedały, z prostymi i podjazdami jest już ciut gorzej. Przez kolejne pole znów idę z buta. Ładnie tu nawet jest. Pogoda jest super. Nawet zła nie jestem. Na razie. Zjazd i pętelka z powrotem na ścieżki parku. Tutaj zaczyna się prawdziwe cross country, czyli to, co tygryski lubią najbardziej. Ostry zjazd, zakręt i znów podjazd. Zaczynam poważnie żałować braku sprawnego napędu. Na szczycie stało pełno ludzi, przestałam się dziwić dlaczego, kiedy pokonałam górkę i zobaczyłam wąski i kamienisty singletrack w wąwozie. Szybki zakręt w prawo, hopka, lewo i na mostek. Oj działoby się, jakby ktoś nie trafił. Znów hopka, a raczej wjazd i zjazd na drugi mostek. Prawdziwe XC nie byłoby sobą, gdyby nie wykorzystało pełnego potencjału pobliskich tras (czyt. kolejny podjazd). Tym razem z zakrętem i trzystumetrowym odcinkiem asfaltu prowadzącym do mety.
Nie straciłam dużo czasu, ale chcąc nie chcąc byłam ostatnia. Oj, jak ja się cieszę z końca sezonu.
dst 18,98
time 0:54:27
avg 20.92
max 43,36
Intensywność 4
2)Wyścig Ruda Śl
dst 3,91 100% teren
time 0:21:56
avg 10,70
max 31,54
Intensywnoć 6,5
Rano trening z psami i już zaczyna się pechowo. Jeden z naszych psów zachowuje się na tyle dziwnie, że pędzimy do weta. Diagnoza – babeszjoza. Na piękny początek sezonu. Super.
Na szczęście transport do Katowic miałam, więc to tylko kilka kilometrów… oczywiście jak zwykle wyszło więcej. Jeszcze kilka kilometrów więcej w lesie... Wyjazd z Ligoty, potem już Ruda: Kochłowice, Wirek, centrum. Mijam Rudę Śląską Plazę i Bielszowice. Pół godziny do startu, a ja wypytuję ludzi o drogę. O dziesiątej byłam na miejscu. Zarejestrowałam się i dostałam numerek. 206. Pojechałam na linię startu. Rozgrzewkę – dobrą rozgrzewkę – miałam za sobą.
Wszystkie kobiety startują razem. Z jednej linii, łeb w łeb, kierownica w kierownicę. Podział na amatorki i zawodniczki widać tylko na trasie :) Na liczącym cztery kilometry okrążeniu. Amatorki robią jedno, podczas, gdy zawodniczki trzy. Zaczyna się lekkim, niewinnym podjazdem z parku, w którym odbywają się zawody. Później odcinki proste, krętą, wąską ścieżką wśród pól. Następnie wjeżdżamy w mały lasek, który kończy się zjazdem, wiodący pomiędzy brzózkami. Lubię takie slalomy między drzewami. Ostry skręt w lewo i wyjeżdżamy znowu na pola. Piękne widoki rozciągają się przez oczami. Pogoda nam dopisuje, słońce świeci i jest ciepło, ale nie gorąco. Nie można rozpraszać myśli, bo zaraz czeka na nas stromy, ale krótki podjazd. Dobrze mi szło do tej pory i jak widać zbyt dobrze. Zapominając o wczorajszych przygodach na treningi i awarii sprzętu, zbyt szybko zmieniłam przełożenie iii… bum, trzask, napęd umarł śmiercią tragiczną. Tym razem już na dobre. Łańcuch zawinięty jak kokardka wstążki. Przerzutka wywinięta na lewą stronę. Nawet pomoc bardziej doświadczonego kolarza na nic się zdała. No, może na tyle, że koło było zdolne się kręcić, dziękuję. Cóż, trudno, znowu idziem z buta. Podczas zjazdów można się rozkoszować wejściem na pedały, z prostymi i podjazdami jest już ciut gorzej. Przez kolejne pole znów idę z buta. Ładnie tu nawet jest. Pogoda jest super. Nawet zła nie jestem. Na razie. Zjazd i pętelka z powrotem na ścieżki parku. Tutaj zaczyna się prawdziwe cross country, czyli to, co tygryski lubią najbardziej. Ostry zjazd, zakręt i znów podjazd. Zaczynam poważnie żałować braku sprawnego napędu. Na szczycie stało pełno ludzi, przestałam się dziwić dlaczego, kiedy pokonałam górkę i zobaczyłam wąski i kamienisty singletrack w wąwozie. Szybki zakręt w prawo, hopka, lewo i na mostek. Oj działoby się, jakby ktoś nie trafił. Znów hopka, a raczej wjazd i zjazd na drugi mostek. Prawdziwe XC nie byłoby sobą, gdyby nie wykorzystało pełnego potencjału pobliskich tras (czyt. kolejny podjazd). Tym razem z zakrętem i trzystumetrowym odcinkiem asfaltu prowadzącym do mety.
Nie straciłam dużo czasu, ale chcąc nie chcąc byłam ostatnia. Oj, jak ja się cieszę z końca sezonu.