Wpisy archiwalne w kategorii

Zawody

Dystans całkowity:342.26 km (w terenie 227.48 km; 66.46%)
Czas w ruchu:30:04
Średnia prędkość:11.38 km/h
Maksymalna prędkość:58.96 km/h
Suma podjazdów:2712 m
Maks. tętno maksymalne:240 (118 %)
Maks. tętno średnie:177 (87 %)
Suma kalorii:11160 kcal
Liczba aktywności:19
Średnio na aktywność:18.01 km i 1h 34m
Więcej statystyk

Mistrzostwa Rudy Śląskiej XC

Niedziela, 19 września 2010 · Komentarze(0)
1) Katowice Ligota - Ruda Śląska
dst 18,98
time 0:54:27
avg 20.92
max 43,36

Intensywność 4

2)Wyścig Ruda Śl
dst 3,91 100% teren
time 0:21:56
avg 10,70
max 31,54

Intensywnoć 6,5

Rano trening z psami i już zaczyna się pechowo. Jeden z naszych psów zachowuje się na tyle dziwnie, że pędzimy do weta. Diagnoza – babeszjoza. Na piękny początek sezonu. Super.
Na szczęście transport do Katowic miałam, więc to tylko kilka kilometrów… oczywiście jak zwykle wyszło więcej. Jeszcze kilka kilometrów więcej w lesie... Wyjazd z Ligoty, potem już Ruda: Kochłowice, Wirek, centrum. Mijam Rudę Śląską Plazę i Bielszowice. Pół godziny do startu, a ja wypytuję ludzi o drogę. O dziesiątej byłam na miejscu. Zarejestrowałam się i dostałam numerek. 206. Pojechałam na linię startu. Rozgrzewkę – dobrą rozgrzewkę – miałam za sobą.
Wszystkie kobiety startują razem. Z jednej linii, łeb w łeb, kierownica w kierownicę. Podział na amatorki i zawodniczki widać tylko na trasie :) Na liczącym cztery kilometry okrążeniu. Amatorki robią jedno, podczas, gdy zawodniczki trzy. Zaczyna się lekkim, niewinnym podjazdem z parku, w którym odbywają się zawody. Później odcinki proste, krętą, wąską ścieżką wśród pól. Następnie wjeżdżamy w mały lasek, który kończy się zjazdem, wiodący pomiędzy brzózkami. Lubię takie slalomy między drzewami. Ostry skręt w lewo i wyjeżdżamy znowu na pola. Piękne widoki rozciągają się przez oczami. Pogoda nam dopisuje, słońce świeci i jest ciepło, ale nie gorąco. Nie można rozpraszać myśli, bo zaraz czeka na nas stromy, ale krótki podjazd. Dobrze mi szło do tej pory i jak widać zbyt dobrze. Zapominając o wczorajszych przygodach na treningi i awarii sprzętu, zbyt szybko zmieniłam przełożenie iii… bum, trzask, napęd umarł śmiercią tragiczną. Tym razem już na dobre. Łańcuch zawinięty jak kokardka wstążki. Przerzutka wywinięta na lewą stronę. Nawet pomoc bardziej doświadczonego kolarza na nic się zdała. No, może na tyle, że koło było zdolne się kręcić, dziękuję. Cóż, trudno, znowu idziem z buta. Podczas zjazdów można się rozkoszować wejściem na pedały, z prostymi i podjazdami jest już ciut gorzej. Przez kolejne pole znów idę z buta. Ładnie tu nawet jest. Pogoda jest super. Nawet zła nie jestem. Na razie. Zjazd i pętelka z powrotem na ścieżki parku. Tutaj zaczyna się prawdziwe cross country, czyli to, co tygryski lubią najbardziej. Ostry zjazd, zakręt i znów podjazd. Zaczynam poważnie żałować braku sprawnego napędu. Na szczycie stało pełno ludzi, przestałam się dziwić dlaczego, kiedy pokonałam górkę i zobaczyłam wąski i kamienisty singletrack w wąwozie. Szybki zakręt w prawo, hopka, lewo i na mostek. Oj działoby się, jakby ktoś nie trafił. Znów hopka, a raczej wjazd i zjazd na drugi mostek. Prawdziwe XC nie byłoby sobą, gdyby nie wykorzystało pełnego potencjału pobliskich tras (czyt. kolejny podjazd). Tym razem z zakrętem i trzystumetrowym odcinkiem asfaltu prowadzącym do mety.
Nie straciłam dużo czasu, ale chcąc nie chcąc byłam ostatnia. Oj, jak ja się cieszę z końca sezonu.

Powerade Suzuki Mtb Marathon - RABKA ZDRÓJ

Sobota, 11 września 2010 · Komentarze(0)
Już zdążyłam się przyzwyczaić do wstawania w „środku nocy” i widoku mokrego świata za oknem. Dziś zatem nie było inaczej. Zebrałam się i ruszyłam w świat.
Po drodze do Rabki było wesoło. Chcąc ominąć korek błądziliśmy po okolicznych wsiach, ale dotarliśmy cali i zdrowi na miejsce :) Szybko się poskładaliśmy i każdy pojechał w swoją stronę, by paradoksalnie spotkać się w tym samym miejscu.
W moim ukochanym, czwartym sektorze nawet ciasno nie było. Usadowiłam się gdzieś w środku i – jak zwykle już – miałam okazję podziwiać Cube’a, który stał obok. To już stało się tradycją, wszakże zawsze na jakiegoś trafiałam niedaleko siebie.
Jak zwykle odliczanie, jak zwykle zbliżający się trzask wpinanych zatrzasków. Kocham ten dźwięk. Ruszyliśmy. Od razu pod górę. Na początku nawet bardzo stromo nie było. Na spokojnie, jeszcze 48km przede mną. Na rozgrzewkę pięć kilometrów podjazdu na Sołtysi Turbacz. Gdzieś kilkaset metrów po starcie spotkałam Michała, wymieniliśmy kilka słów, po czym każdy pojechał własnym tempem. Trochę asfaltu i teren zaczął się na dobre. Przejeżdżaliśmy przez pola z pięknymi widokami, przez łąki, na których krowy z nudów liczyły na głos przejeżdżających kolarzy. Były podjazdy z buta i interwałowe górki zmieszane z niewyobrażalną ilością kamieni, błota i kałuż razem wziętych. Piękne stromy zjazdy przedzielane uskokami do odprowadzania wody też nie należały do rzadkości. Na jednym z nich minął mnie Świder, po czym dogoniłam go po kilkuset metrach, gdy miał przymusowy postój. Zaraz za zjazdem był pierwszy bufet, gdzie spiknęliśmy się po raz kolejny. Pojechaliśmy dalej, dysputując o tym i owym. Tak traciliśmy się wzajem z oczu, by po kilku(nastu) minutach znów się widzieć. Kilometry leciały, ale mimo wszystko wciąż było pod górkę. Dużo prostych, krótkich i płaskich odcinków, dawało pewną swobodę i możliwość wytchnienia. Na jednym z nich dogonił nas Marcin z Bikershopu. Jechaliśmy przez pewien czas w trójkę wzajemnie się wyprzedzając. Ale wszystko, co dobre szybko się kończy, Świder nam uciekł, a Marcin zjechał na mini (się wycwanił hehe ;) ). Znów jechałam samotnie. Ale dopiero po rozjeździe mega/mini można było poczuć, że jedzie się POD GÓRĘ. Coraz częstsze i dłuższe podjazdy dawały o sobie znać. Z kilkoma zawodnikami z niecierpliwością wyczekiwaliśmy szczytu. Momentami ciągnęło się to w nieskończoność, lecz w pewnym momencie las zaczął rzednąć, a chmury wydawały się przebijać w dół. Mgła zstąpiła na ziemię. Przed samym szczytem widoczność sięgała może pięćdziesięciu metrów, a temperatura znacznie poniżej pięciu stopni. To zdecydowanie za mało na krótki rękawek. Zabranie ze sobą kurtki to był jeden z lepszych moich pomysłów.
Kolejny bufet. Jest Turbacz, jest dobrze. Teraz tylko z górki.
Upragnienie w dół. Uśmiech wpełza na moją twarz. Jest fajnie. Konsekwentnie do przodu. Początkowo powoli, nic nie widać. Poniżej coraz szybciej i śmielej. Tętno nie przekracza sto trzydziestu uderzeń. Czasem zdarzały się malutkie wzniesienia, które pokonywało się z łatwością. Już daleko, daleko za szczytem, zjazdy nabrały smaku i ostrości, zjeżdżanie stawało się coraz ciekawsze. Cała kwintesencja rowerowego zjeżdżania. Kilka kilometrów i znów wyjeżdżało się na asfalt. Trzeci bufet. I znów powrót do podjazdów. Stare Wierchy czekają. Tutaj wiele osób mnie dogoniło. Kiedy już pokonałam podjazd ( :))) ), to okazało się, że zejść też muszę na piechotę. Nie miałam czym hamować. Klocki starły się do zera. Jakież było moje zdziwienie, gdy klamki były zaciśnięte na max, a moje prędkość ciągle wzrastała. Zawiodłam się na tym, na co najbardziej liczyłam, czyli na zjazdach.
Odliczałam po drodze czas i pozostałe kilometry. Ale radość i satysfakcja po wjechaniu na metę była ogromna. Nie szkodzi, że przyjechałam w połowie rozdania nagród, liczy się fakt.

Podsumowując: na trasie spędziłam dokładnie sześć godzin, osiem minut i niecałe dwadzieścia sekund, tym samym przejeżdżając czterdzieści dwa kilometry z drobniakami. Przewyższenia siedemset pięćdziesiąt jeden metrów. Uplasowałam się w stawce open na miejscu dwieście dziewięćdziesiątym trzecim, w swojej kategorii wiekowej – na trzecim. Zawody zaliczam do udanych – w końcu pierwszy przejechany mega :) zobaczymy co się będzie działo w Istebnej…

Mistrzostwa Polski Family Cup - Kielce

Sobota, 4 września 2010 · Komentarze(0)
Kategoria Zawody
Wstając rano w niezbyt dobrym humorze, w mojej głowie wyobraźnia płatała niezłe figle. Nawet dobrze zapowiadająca się pogoda nie zdołała zmienić mojego nastawienia.
Godzina siódma minut trzydzieści. Pakujemy się i wyruszamy w drogę. Jest słonecznie, ale dosyć zimno, niemal idealna pogoda do ścigania się. Podróż trwała nieco ponad dwie godziny. Pojawiliśmy się na miejscu stosunkowo późno – ledwo co zdążyłam się zapisać i odebrać numerek, a tu trzeba było gnać na start. Tak zupełnie bez rozgrzewki. Pierwszy błąd.
Na linii startu stanęło dziewięć z pośród dwunastu zgłoszonych zawodniczek z mojej kategorii wiekowej, trzy z pośród kobiet starszych i dwie osoby z kategorii wiekowej o poziom wyższej. Startujemy o godzinie dziesiątej trzydzieści, w odstępach dziesięć sekund na kategorię.
Minęła ledwie chwila i już walczyliśmy z trasą. Wszyscy ruszyli bardzo szybko. Nie byłam inna i uplasowałam się gdzieś w połowie stawki. Od samego początku było pod górę. Trochę asfaltu… i już trawa, ziemia i kamienie. Minęło kilkaset metrów, a ja poczułam brak rozgrzewki. Zagotowałam się na podjeździe… Większość zawodniczek zdołało mnie wyprzedzić.
Kiedy w końcu dotarłam na szczyt stoku, ruszyłam żwawo w dół. Droga kręciła się i wiła wśród drzew. Gdzieniegdzie było widać ślady deszczu padającego w ciągu ostatnich kilku dni. Kiedy jednak zobaczyłam jeszcze jeden podjazd, bardzo poważnie zaczęłam rozważać wycofanie się po pierwszym okrążeniu. Szybko wyrzuciłam tę myśl i zastąpiłam ją „byle do mety”. Kolejne zjazdy, coraz bardziej strome. Okrążenie kończyła serpentyna z prostą do mety. Jeszcze tylko jedno kółko. Jeszcze tylko pięć kilometrów. Tym razem podjazd poszedł mi o wiele sprawniej. Szybciej pokonałam zjazdy. Na metę wjechałam jako siódma. Cała trasa zajęła mi niecałe czterdzieści minut. Oczywiście, by tradycji stało się zadość, gdzieś po drodze złapałam kapcia. Nawet nie wiem, czy na trasie, czy dojeżdżając na parking.
Małe rozjeżdżenie, przebranie się i powrót na trasę. Tym razem z aparatem w ręku. Przypominając sobie przejazd, chciałam wybrać najciekawsze miejsca na fotki. Ustawiłam się więc tu i ówdzie, czekając na przejeżdżających zawodników. Było szybko i turystycznie, było ciekawie i taktycznie (pozdrowienia dla zawodnika bez opony ;) ) ale było też pusto.
Skończyłam ostatecznie na siódmym miejscu z czasem trzydziestu dziewięciu minut. Trasa mi się podobała. Techniczna, trochę zjazdów, kałuż i błota. Ciut piasku i jest fajnie. Zawodów nie zaliczę do udanych, ale w przyszłym roku z pewnością się tutaj pojawię, by stoczyć kolejną walkę z trasą i… sobą :)

Intensywność : 9/10

Powerade Suzuki Mtb Marathon Kraków. Mega.

Sobota, 28 sierpnia 2010 · Komentarze(0)
4:30 sobota. Jak zwykle ciemno. Jak zwykle się nie chce. Trzeba się przemóc. Wsiąść w bus i pojechać. Kiedy dojechałam do Katowic było już jasno. Za kilkanaście minut pociąg, a tam słuchawki w uszy, 30 Seconds To Mars, i … i nic więcej się nie liczy.
Podróż szybko mija. Do Krakowa dojeżdżamy w niezbyt optymistycznych humorach, a to za sprawą pogody, której, jeszcze tego samego dnia, będziemy mieli zdecydowanie dosyć.
Ociągam się z wyjazdem z dworca naiwnie mając nadzieję, że deszcz przestanie padać. Wyciągam mapę (cóż za szczęście, że tydzień temu kupiłam laminowaną) i leniwie spoglądam na trasę przejazdu. Wystarczy przejechać przez rynek, a kilka przecznic dalej znajdują się krakowskie Błonia, a na nich start/meta maratonu.
Niemal wszyscy napotkani kolarze jacyś tacy zniesmaczeni, z ponurą miną, ciekawe dlaczego? :lol:
Spotykając się ze znajomymi i ucinając sobie krótkie pogawędki, czas zleciał i czas na start dystansu GIGA. Jak zwykle usadowiłam się gdzieś zaraz przed linią startu z aparatem, by uwiecznić startujących. W porównaniu do MINI i MEGA frekwencja mała, ale i tak Kraków jest najbardziej obleganym maratonem z całego cyklu. 3,2,1… go! Pojechali… Teraz czas na nas. MEGA i MINI. Łącznie niemal 1050 osób na starcie. Do tego śliskie, trawiaste błonia. Będzie się działo :)
Studiując wcześniej profil trasy postanawiam nie robić rozgrzewki – na nią złoży się pierwsze 5km po płaskim asfalcie. Tak więc na spokojnie ubrałam przeciwdeszczową kurtkę, wzięłam potrzebne rzeczy i powędrowałam do sektora. Pierwsi ludzie zaczęli się już tam gromadzić kilkanaście minut po starcie dystansu MEGA, ale większość dopiero kilkanaście minut przed własnym startem weszła do swoich sektorów.
I znów odliczanie, i znów odrobina poruszenia. I powoli zbliżający się dźwięk wpinanych zatrzasków… bezcenne :)
Błonia. Nie jest tak źle, nie jest nawet tak ślisko jak przypuszczałam. Ale za to harcerze się postarali, byśmy o ich przypadkiem nie zapomnieli… :) Już tutaj po tych kilkuset metrach każdy wyglądał jakby go wyciągnęli z wielkiej beczki błota. Czas na asfalt. Duużo asfaltu. Lekka górka. Nie jest źle. Przejazd mostkiem nad wezbraną rzeką pobudza. Zaraz za nim pierwszy teren, pierwsze błoto i pierwszy… korek. Spokojnie można by przejechać, ale niestety większość wolała zejść i prowadzić rowery :roll: Jechałam jak długo się dało, ale i tak korek mnie nie ominął. Zaraz za podjazdem (wg. prawa natury) był zjazd. Piasek nieźle dawał po oczach. Ale dało się wytrzymać. Błoto, błoto, kamienie, błoto, błoto, kałuże, błoto. W skrócie.
I pierwszy bufet. Chciałam się nawet nie zatrzymywać, bo miałam dobrego kopa, ale pomyślałam sobie, że później będę tego żałować, to przystanęłam na chwilkę i ruszyłam dalej. W międzyczasie spotkałam Michała Świderskiego spokojnie stojącego na bufecie. Coś mi się tutaj nie zgadzało. No ale nic. Przejechałam nad autostradą, pojechałam dalej. Dużo ludzi zapomniało o rozjeździe i wracało się :)Niektórzy nawet z dystansu MEGA wracali się na bufet, pewnie rezygnując z dalszej walki z trasą. Ja się nie daję łatwo i idę jak burza przez błoto, kałuże, kamienie i inne przeciwności losu.
Gdzieś pomiędzy 17, a 18 kilometrem czuję, że coś jest nie tak z tylnym kołem. Patrzę, dętka wychodzi z opony. Super. Oczywiście jak to Huskacz, nie mogłam zrobić nic innego jak tylko wyciągnąć klocek. Pojechałam dalej. Za kolejny kilometr dziura w oponie się powiększyła na tyle, że dętka wychodziła prawie w całości. Odwróciłam rower nagle buch! – dętka aż nadto się przedarła. Słyszałam tylko gdzieś z tyłu – "to było dobre!”.
Jakieś 10 minut później wymieniając dętkę, napompowałam ją nieco lżej niż poprzednio. Byle tylko jechać dalej. Nie było mi to niestety dane, gdyż dętka tak czy owak znajdowała ujście na zewnątrz. Męczyłam się z tym jeszcze parę razy, po czym zrezygnowana wsiadłam na rower i przenosząc środek ciężkości na przód ruszyłam dalej. Przejechałam kolejne kilometry. Czasem niestety nie dało się już jechać. Pchałam rower pod górę. Dałabym wtedy wszystko za napompowane tylne koło. No ale tak powtarzając sobie „jeszcze 15”, „jeszcze dycha”, „jeszcze kilka kilosów” i nucąc Closer To The Edge doczłapałam się do drugiego bufetu. Gdyby przede mną było jakieś 15km, to poświęciłabym się i ruszyła dalej. Niestety widok pchania roweru przed następne 35km nie napawał mnie aż takim optymizmem, bym mogła się na to zdecydować. Chciałam ukończyć maraton mimo wszystko, ale wypadki chodzą po ludziach, czasem trzeba odpuścić.
Spędzając zatem 4 i pół godziny na fajnej trasie, wśród błota, kałuż, błota, pól i lasów zaliczyłam pierwszego DNF’a w życiu. No, bywa :)
Spędziłam na trasie całe 4h (4:00:35) co daje super średnią… aż 9,04 km/h :)

time 3:27:27
avg 10,45

Krynica Zdrój.

Sobota, 14 sierpnia 2010 · Komentarze(3)
Tylicz - Krynica Zdój 7,1km.

Piątkowy poranek obudził mnie optymizmem. Mimo, że było wcześnie rano, to myśl o jutrzejszym wyścigu napędzała mnie pozytywnie. Nie było bardzo ciepło, co jeszcze bardziej mnie nakręcało. Spakowana wyruszyłam na spotkanie z rzeczywistością. Razem ze znajomym z tego samego miasta wyruszyliśmy o umówionej porze w kierunku Katowic.
Za jakąś godzinkę byliśmy na miejscu. Dwadzieścia minut do odjazdu pociągu, więc bez pośpiechu można iść kupić bilety. Okazało się, że naszego pociągu nie ma nigdzie na rozkładach, więc przebudowaliśmy nasze bilety na późniejszy pociąg. Trochę to trwało, ledwo zdążyliśmy. Po drodze rozbiłam swoje okulary – w końcu to piątek trzynastego :) – a jakby tego było mało, to okazało się, że poprzedni pociąg odjechał o właściwej porze (ach, te polskie pociągi… :)).
Dwugodzinna droga do Krakowa obyła się bez większych niespodzianek. Naszych dobrych humorów nie zepsuł nawet fakt piętnastominutowego postoju. Tym bardziej, iż na miejscu okazało się, że nasz pociąg do Nowego Sącza również miał opóźnienie i tym samym „poczekał” na nas. Tutaj z kolei droga ciągnęła się niesamowicie… powoli, jakby żółwim tempem mijaliśmy kolejne stacje i przystanki. Spotkaliśmy też dwóch chłopaków, którzy również wybierali się na krynicki maraton. Reszta drogi minęła na odliczaniu przystanków do końca i wspólnych rozmowach – o rowerach oczywiście :). Po niecałych czterech godzinach dotarliśmy na miejsce. Tam czekał na nas gwóźdź programu – przejazd z Nowego Sącza do Krynicy. Początkowo droga szła szybko i sprawnie, lecz po czasie zaczęła się coraz bardziej ciągnąć. Tempa zabójczego na szczęście nie mieliśmy, nadążałam za ekipą, która i tak rozdzieliła się na długim podjeździe. Po czasie jednak nasze drogi całkowicie się rozdzieliły. Z powodu dosyć późnej pory postanowiliśmy ominąć Krynicę i pojechać od razu na miejsce noclegu do TYLICZA (dla niepamiętających nazwy :) ). Zmęczenie niemal sięgnęło zenitu i po krótkim zwiedzeniu miasteczka – i ulicy Mur rzecz jasna – zaczęłam regenerować siły.
Kolejny dzień napawał mnie jeszcze większym optymizmem. Coraz bardziej wierzyłam, że zapowiadane 34 stopnie w dzień okażą się przesadzoną bujdą. Tym nie miej, że w nocy padało i małe były szanse na całkowite wyschnięcie. Zatem po zjedzeniu jakże oryginalnego śniadania jakim była bułka z serem plus zupa pomidorowa :)) wyruszyliśmy na spotkanie z przygodą. Trasa oczywiście nie szczędziła sobie podjazdów ani zjazdów. Góry pokazują na co je stać, ale to jeszcze nic. Najlepsze/najgorsze* (*- niepotrzebne skreślić) jeszcze przed nami.
Kiedy dojechaliśmy na miejsce zawodów, po dokonaniu formalności, każdy z nas rozjechał się w swoją stronę. Przypięłam numerek 1686 i ruszyłam na zwiedzenie okolic startu. O godzinie 10.00 dystans GIGA wyruszył na trasę (szacun dla tych, którzy ukończyli, bo jak dla mnie trasa – nie tylko jej długość ale i trudność była pewnego rodzaju extremum :)). Niecała godzina i cała reszta wyjedzie na spotkanie z przygodą. Napełniłam kroplówę, przygotowałam wszystko tak jak trzeba i po chwili ruszyłam na rozgrzewkę.
Stojąc już w sektorze startowym wysłałam ostatniego sms’a (co oczywiście nie uszło uwadze moim znajomym – już zaczęli mi to wypominać). Oczywiście znając też doskonałe wyczucie czasu mojej mamy – która zadzwoniła minutę przed startem – zapakowałam telefon głęboko do plecaka. Wyzerowałam pulsometr i czekałam na godzinę zero.
Zanim „start” doszedł do czwartego sektora, to trochę minęło. Dźwięk wpinanych zatrzasków powoli przesuwał się w moją stronę. No to jazda!
Chwila płaskiego – niby tak niewinnie – i się zaczęło. Najdłuższy podjazd w moim życiu (porównywalny jedynie do obozowego na Baranią Górę). Początkowo dosyć stromy i kamienisty. W korku, który się utworzył na trasie, wejść ponownie na rower nie było szans. Niemal każdy próbował jak najwyżej podjechać, choć udało się to pewnie tylko czołówce. Gdzieś w połowie tylko naprawdę nieliczni utrzymywali się na swoich rowerach.
Znowu przekonałam się jak bardzo lubię ten sport, który w dalszym ciągu należy do tych „zdrowych” – tutaj ludzie zmierzając się ze swoimi słabościami, marudzą – to oczywiste – ale w sposób żartobliwy, kulturalny i jak najbardziej pozytywny.
Podjazd ciągnął się w nieskończoność, ciągle i nieskończenie, wciąż do góry… mija jakieś pół godziny, a szczytu nie widać. Za każdym razem widok ludzi wsiadających na rowery dodawał odrobinę sił i wyłaniał myśl, że może to już koniec. Tłum zelżał już przed rozjazdem, który znajdował się na Przełęczy Krzyżowej. Dystans mini zjeżdżał w dół, podczas, gdy pozostali wspinali się na Jaworzynę. Zjeżdżając z przełęczy przez halę z bardzo się rozpędziłam… miałam do wyboru albo natychmiastowe zatrzymanie się z glebą prze kierownicę, albo zwolnienie na trawie licząc na brak dziur. Rzecz jasna wybrałam opcję drugą i jak w zwolnionym tempie widziałam przez sobą dziurę w ziemi i bliskie spotkanie z ziemią, które skończyło się nie gorzej niż wtorkowy „wypadek przy pracy”. Minęło mnie kilku kolarzy pytając, czy jeszcze żyję - odparłam, że tak, pozbierałam się i ruszyłam w pościg. Kolano bolało. Ale kilka ruchów i skupienie na zjazdach pozwoliło o tym zapomnieć.
Niedaleko, na bufecie, dogoniłam wszystkich mijających mnie wcześniej zawodników. Chwila postoju pozwoliła choć w minimalnym stopniu się zregenerować. Pokonałam kolejny już podjazd kończący się szosą. Tutaj spotkałam Justynę, z którą dojechałam do mety. Nie ma nic bardziej motywującego, niż drugi zawodnik o podobnej kondycji, z którym wyprzedza się wzajemnie co chwilę. Krótkie podjazdy przedzielane płaskimi prostymi i krętymi zjazdami to świetny trening. Coraz lepiej mi szło. Doganiałam kolejnych zawodników.
Mijając szczyt Huzary zaczęły się naprawdę techniczne zjazdy. Plus do tego to, co tygryski lubią najbardziej – błoto :). Niemal wszędzie i w każdej ilości. Przemieszane z korzeniami, wodą, kamieniami i w połączeniu z dużą stromizną dawało niesamowicie techniczne zjazdy. Grunt to się nie zatrzymywać, bo wtedy to już tylko zejść na pieszo.
Tutaj wyszła kolejna przewaga v-break’ów nad tarczami. Nie zapychają się tak bardzo i ich skuteczność nie maleje wprost proporcjonalnie do ilości błota, co mnie bardzo cieszy :).
Znów wjechaliśmy na szosę, na której napis rozwalił mnie na łopatki. Słynne już „ale urwał” sprawiło, że kolejny uśmiech pojawił się na mojej twarzy. To, co pojawiło się za chwilę tłumaczyło idealne umieszczenie napisu. Kopalnia błota, koparki, mnóstwo śladów opon i podjazd … jedyne co nasuwało się na myśl to „ale urwał” :)))). Później już było tylko gorzej. Lekki zjazd, a co za tym idzie – coraz większa prędkość – fundowały nam maseczki błotne… i piasek między zębami gratis :). Ostry zakręt w prawo, i koniec uśmiechów. Podjazd wymagał refleksu i szybkiej zmiany przełożeń. Niestety motywacyjnie już odpadłam i postanowiłam iść „z buta”. Przed szczytem Góry Parkowej turyści dopingowali nas – zmęczonych życiem, trasą i czymkolwiek tylko można – brawami.
Wtedy byłam zdania, że nie ma nic gorszego od podjazdów. Póki nie zobaczyłam ostatniego na trasie zjazdu. Aż musiałam się zatrzymać i zanalizować czy to, co widzę, dzieje się naprawdę. Zmęczenie, niemożność wpięcia się do pedałów i mokre ręce, które same ześlizgiwały się z rogów uniemożliwiały zjazd… próbować próbowałam, to oczywiste, ale na nic się to zdało. Justyna też odpuściła. Pierwszy niezaliczony zjazd. Na szczęście nie musiałyśmy się długo męczyć. Przypływ sił dał nam widok tabliczki „1km do mety”. Ostatnie depnięcia na pedały i krzyki uciekających turystów ( :D ), znajomy z rozgrzewki zjazd… i meta. Upragniona meta. Uff. Przeżyłam. Zaliczyłam. Dojechałam. Jestem szczęśliwa.

Ehkm. Czas na podsumowanie. Trasa długości 21831m, przewyższenia 710m, czas 02:29:15.039h to i tak niezły wynik. Liczyłam na przejechanie jej w niecałe dwie godziny, ale „troszkę” się przeceniłam. Wpadłam 46/65 w open, 5/15 w open kobiet i 2/4 w K1. Sądzę, gdyby nie moja wtorkowa, jak i sobotnia gleba oraz zbyt duży wysiłek dnia poprzedniego, to mogłabym przejechać to w dwie godziny. Kolejna rzecz do dopracowania. Pierwszy raz przełożenie 1-1 było w pewnych momentach i tak za duże. Tutaj był też jeden z pierwszych razów, kiedy spd były tak ubłocone, iż nie chciały się wpiąć. Wniosek na przyszłość: trenować w górach. A już szczególnie długie podjazdy. Z techniką nie jest u mnie źle. A to cieszy.
Wyjazd jak najbardziej udany, teraz walka z myślami – Kraków czy nie Kraków?

Krynicki deptak


Krynicki deptak 2


Start GIGA


Start GIGA coraz bliżej...


Już w domu

Wyścig Rowerowy Katowice

Niedziela, 6 czerwca 2010 · Komentarze(2)
Na placu przed Spodkiem pojawiłam się już o 7rano. Około godziny ósmej biuro zawodów przyjmowało zapisy. Trochę to potrwało, ale w końcu dostałam numer startowy 201. Zanim zrobiłam ze sobą porządek i przygotowałam się do startu i rozgrzewki na miejsce dojeżdżali już znajomi. Miałam między innymi okazję zobaczyć najlżejszy full-suspension w Polsce – 7,5kg. Piękna machina :)
Kilka słów z różnymi ludźmi i już powoli zbliżała się jedenasta, a na starcie głucho (pierwsze starty miały się odbyć już o dziesiątej…). Dopiero o dwunastej dostaliśmy informację, że start pierwszej kategorii (wszystkie kobiety oraz M1, M4 i M5) ma się odbyć za 30minut. Rozgrzewka już trwała dosyć długo, więc nie było sensu jeszcze jej przeciągać.
Godzina 12:40 – nadszedł czas na długo oczekiwany start. Pierwszy na trasę ruszyli mężczyźni, a kilka minut później – kobiety. Zaczęło się kręto na placu przed Spodkiem. Stamtąd wyjechaliśmy na plac żwirowy, który szybko ustąpił miejsca wąskiej trawiastej ścieżce. Kilometr, może dwa, kilka zjazdów i już znaleźliśmy się na asfalcie. Długie, proste, utwardzone drogi – to nie dla mnie. Szybko wyprzedzały mnie zawodniczki, które początkowo zostawiłam z tyłu. Przejazd przez przejście podziemne było pierwszym technicznym elementem, na którym wyłamywały się pierwsze osoby z przodu stawki. Chwilę potem wjechaliśmy na teren parku Trzy Stawy. Okoliczni ludzie dopingowali, próbowali nawet dotrzymać nam tempa – niektórym się to udawało, ale szybko nas opuścili :) Tutaj był już pełny przegląd wszelakich tras – od prostych i gładkich ścieżek rowerowych, przez tzw. „tarki”, aż po podjazdy i zjazdy w 100% terenie. Właśnie na takich trudniejszych – interwałowych wręcz – odcinkach najwięcej osób się wyłamywało. Tam też wyprzedzałam ‘słabe ogniwa’ i przebijałam się do przodu.
Przy którymś zjeździe zauważyłam, że przedni hamulec mi padł, no cóż, trudno, trzeba sobie poradzić z jednym. Szybkość, ostre zakręty i usterka nie chodzą ze sobą w parze, kilka razy o mało nie przyprawiłam się o poważny wypadek, ale na szczęście uszło mi płazem. Na trawiastym, mokrym podjeździe, na którym nie było nawet mowy o wjechaniu, wszyscy wchodzili ‘z buta’. Lecz tylko nieliczni odważyli się zjechać. Ja osobiście cieszę się, że zjazd nie był trochę dłuższy, ponieważ jadąc bokiem jednym i drugim kołem równocześnie z przodu, na pewno zaliczyłabym glebę, a przecież nie o to chodzi. Dałam radę, pozbierałam się szybko i pojechałam dalej.
Około ósmego, dziewiątego kilometra, gdzie długie podjazdy dawały się we znaki, moja noga odmówiła współpracy. Szczęściem dałam radę przejechać te kilka metrów do szczytu i dałam trochę odpoczynku. Później już było w porządku.
Zerkając od czasu do czasu na licznik widziałam wolno przesuwający się dystans… jeszcze dwadzieścia, jeszcze osiemnaście, jeszcze trochę do końca… zmuszałam się do większej motywacji. Kolejną niespodzianką było to, że wjeżdżając na dwunasty-trzynasty kilometr poznałam drogę, którą już przejeżdżaliśmy – a to znaczyło powrót do mety. Zaskoczyłam się bardzo, ponieważ to nie była ani połowa przewidywanego dystansu, a tu już wracamy. Z drugiej strony ucieszyłam się, że to tylko trochę asfaltu i koniec. Nadepnęłam mocniej na pedały i ruszyłam do przodu. Powoli, aczkolwiek konsekwentnie coraz większa ilość zawodników zostawała za mną. Tuż przed metą dogoniłam ostatnich przyjeżdżających na metę mężczyzn.
Ostateczny dystans wyniósł niecałe 18 kilometrów z przewidywanych 26. Tras w terenie też było więcej niż przewidywano. Ale ja się cieszę, ponieważ nie lubię szosy i utwardzonych, asfaltowych odcinków.
W swojej kategorii zajęłam 2miejsce zaraz za Laurą Respondek, do której miałam 6 minut straty (45min).
Staty:
(tętno mierzone podczas wyścigu)
dst 17,84
time 0:50:49
avg 21.07
max 43.79

Dodajmy do tego jeszcze powrót do domu ... 19,86km; 0:58min; avg 20,55 ... i ponad godzinną rozgrzewkę przed startem, to wychodzi w sumie ponad 50kilosów i około 3 godzin kręcenia...

link do moich fotek - http://picasaweb.google.pl/HuSkaCzowa/WRKatowice#
link do strony zawodów - http://www.katowice.eu/wrk

Silesia Cup MTB 2010 Chorzów

Niedziela, 30 maja 2010 · Komentarze(0)
Pogoda dopisywała. Było ciepło, wiał lekki wiatr, słońce nie dopiekało. Nawet deszcz nie padał, co ostatnio było wielką rzadkością. W okolicach startu zjawiłam się tuż po otwarciu zawodów – startu zawodników dystansu GIGA (3x17km). Po odebraniu numerka startowego z numerem 377 postanowiłam pójść się przygotowywać. Wtorkowy bieg na orientację dawał się we znaki. Dwie imprezy w jednym tygodniu to zły pomysł. Ale mimo wszystko postanowiłam wystartować.
Po rozgrzewce, około 10minut przed startem, wszyscy zawodnicy dystansu MINI (17km) powoli ustawiali się w sektorach startowych. Zajęłam miejsce, gdzieś pod koniec sektora, udostępniając miejsce lepszym zawodnikom. Teraz to, co tygryski lubią najbardziej – start masowy. Powoli, aczkolwiek skutecznie tłum kolarzy zaczął opuszczać miejsce startu. Na pierwszym zakręcie 50m dalej zaczęłam wyprzedzać kolejno wolniejszych zawodników. Trasa początkowo wiodła asfaltami – agrafki w górę i w dół, prawo i lewo. Po kilkuset metrach zrobiło się szerzej, a po 1,5-2km luźniej. Ciągle asfaltowe alejki.
Mijamy pomnik żyrafy przez chorzowskim ZOO. Zaczyna się robić pod górkę. Dość długi czas trasa wiedzie wzdłuż torów kolejowych. Trochę męczy ciągły widok asfaltu. I jak na zawołanie robi się wąsko, mokro, błotniście… i terenowo :) Mały zator, ale to nic. Kolejna eliminacja słabszych zawodników tym razem przez błoto. Jedziemy pod kolejną linową. Trasa znów wychodzi na asfaltowe alejki parku. Tym razem robi się bardzo kręto, ale nadal jest dużo miejsca. Spotykam Michała, z którym jadę do końca. Raz on jest na przedzie, raz ja, tak to już jest ;) . Mijamy planetarium, i zaraz do głowy przychodzą mi obrazy i strzępki wydarzeń z naszej pierwszej klasowej wycieczki w liceum. Ale teraz trzeba skupić się na jeździe, o czym uświadomił mi zjazd z kilku schodków. Proste robią się coraz dłuższe. Teren również zaczyna się zmieniać. Prędkości rozwija się coraz większe. Wyprzedzam kolejnych zawodników na coraz częstszych błotnych odcinkach. Oj przydały się treningi w ciężkich warunkach, oj przydały ;) Na jednej ścieżce, gdzie ilość błota i kałuż przekroczyła wszelkie możliwe ilości, po lewej i prawej stronie można było zobaczyć dwa wielkie zatory, ale ja niewiele myśląc przejechałam przez kałużę… i w ten sposób kolejni zawodnicy znaleźli się za mną ;) Ścieżki się poszerzają, by znów zamienić się w wąskie single tracki. A kilometry lecą i lecą… Dalej trasa wiła się wśród drzew i roślinności, która raz pomagała, a raz utrudniała przejazd. Nad tym nie trzeba się rozmyślać :) Wkrótce pojawiły się pierwsze zjazdy i podjazdy o charakterze interwałowym. Też nie stanowiły dla nas żadnego problemu. Ale to był tylko mały przedsmak tego, co miało nas spotkać za kilka kolejnych kilometrów. Niby trasa jak zawsze, zakręt jak każdy inny, ale widok podjazdu, ba, pokusiłabym się o stwierdzenie ”podmarszu”, zmywał wszelkie cienie uśmiechu na twarzy. No cóż, trzeba zejść i … dawać pod górę. Dobrze, że było to tylko 100m w górę. Więcej chyba nie dałabym rady. Oczywiście to nie koniec niespodzianek. U góry czekał na nas – zawodników – tor do motocross’u. To chyba najciekawsza i najbardziej zaskakująca część całej trasy.
Rzecz jasna jak podjeżdżaliśmy, to teraz trzeba było zjechać. To też należało do miłych niespodzianek :)) Już poznawałam jedną z ostatnich prostych, na której się rozgrzewałam. Zaliczając po drodze agrafki i kolejny, ciekawszy, zjazd, nacisnęłam o wiele mocniej na pedały i tak dojechałam do mety. Jak się okazało, do zwyciężczyni mojej kategorii zabrakło mi kilkunastu sekund, ale nie dało rady jej dogonić na ostatnich kilkuset metrach.
Przyjechałam 51 w open, jako 3 kobieta i 2 w swojej kategorii wiekowej. Trasa bardzo mi się podobała i na pewno będę tutaj wracać w następnych edycjach.

time 0:55:38
avg 19,33
max 46,94

I Otwarte Mistrzostwa Piekar Śląskich w Kolarstwie Górskim

Niedziela, 16 maja 2010 · Komentarze(3)
time 0:22:47
avg 12,33
max 28,36

Zacznę może od tego, że było piekielnie mokro i piekielnie zimno. Ale to nic. Stawiłam się na piekarskim MOSIR’ze o 9. Po uzupełnieniu danych osobowych niezbędnych to rejestracji i uzyskaniu numerka (szczęśliwa siódemeczka ;) ) rozejrzałam się po mokrej okolicy. Pogoda zniechęcała. Ale nie daliśmy się. Po około pół godzinie wystartowała pierwsza kategoria – dzieci, w której brała udział jedna dziewczynka – Laura - wielkie brawa dla niej ;)
Wielkimi krokami zbliżała się 11.45 – start kobiet. Tak więc udałam się do domu po swój dwukołowy pojazd i wróciłam na pół godziny przed startem. W tym czasie do mojej kategorii zapisała się Katarzyna Bartel – dzięki za rywalizację.
Start usytułowany był przy basenie, z którego wyjeżdżało się na pierwszy błotny odcinek. Zaraz za bramą terenu basenu znajdował się nawrót, na (nie)szczęście na trawie. Trochę ślisko. Po kilkudziesięciu metrach nawrót z podjazdem, na który nawet nie próbuję wjeżdżać. Dajemy z buta. Teraz czas na objazd połowy boiska – tym razem po betonie. Znowu nie trzeba długo czekać na zmianę podłoża. Przed nami najciekawszy odcinek trasy – podjazd na ‘strzelnicę’, czyli wysoki wał otaczający placyk do ćwiczeń tutejszej sekcji strzelectwa. Zanim jednak znaleźliśmy się u podnóży wału, czekała nas przeprawa przez rozsypane kamyki wśród piachu na dnie wielkich kałuż. Na samą strzelnicę też nawet nie próbowałam wjechać. Druga część pętli to był powrót na drugą część objazdu boiska połączony z pokonaniem ‘wielkiej wody’ ( ;) ). Ostatnim etapem był przejazd przez plac zabaw na teren basenu. Kobiety miały do pokonania 3 pętle, Elita, Mastersi I i II mężczyzn – odpowiednio 15, 15 i 5 pętli. W swojej kategorii zajęłam miejsce 1 zyskując tytuł I Mistrza Piekar Śląskich w Kolarstwie Górskim. Ukłony dla organizatorów – właścicieli sklepu mmbike z Piekar Śląskich [www.mmbike.pl]. Zawody zaliczam do udanych i liczę na to, że i w przyszłym roku zostaną zorganizowane.
Fotki : http://picasaweb.google.pl/HuSkaCzowa/IOtwarteMistrzostwaPiekarSlaskichWKolarstwieGorskim

XV Amatorskie Mistrzostwa Polski w Kolarstwie Górskim Family Cup 2010 Eliminacje Bytom 24.04.2010

Poniedziałek, 26 kwietnia 2010 · Komentarze(0)
Króciutka relacja z zawodów:

Trasa jak w zeszłym roku – szybka, techniczna i bardzo wymagająca. Na linii mety razem ze mną staje 7 zawodniczek z 4 kategorii wiekowych.
Zaraz na pierwszym podjeździe wysuwam się na przód. Gdzieś z boku słychać doping starszych kolarzy. Chwilka prostej, by zaraz zejść z roweru i wczołgać się razem z nim na stromy single-track. Teraz szybkie wpięcie w SPD i jedziemy dalej. Wąska ścieżka wśród drzew i krzewów po chwili zamienia się w szutrową, szeroką drogę wśród pól. Wyprzedzają mnie 2 zawodniczki, niestety jedna z nich zalicza wywrotkę na podjeździe z ostrym zakrętem w lewo. Droga robi się coraz węższa, ale dalej zwiększam szybkość. Szybki zjazd w prawo zamienia się w podjazd w przeciwnym kierunku, by po chwili znów zjechać i nabierać prędkości przed kolejną górką. Wyprzedzam jedną zawodniczkę i jestem druga. Kolejna okazja do nabrania prędkości szybko zamienia się w nawrót na drogę polną. Klucząc między drzewami znów widać kolejną ‘hopkę’, z którą miałam problemy w zeszłym roku – ale treningi robią swoje i teraz nie mam najmniejszych problemów. Po kilkunastu metrach czekała na mnie niespodzianka – jadąc na pamięć trasą z poprzedniej edycji, nie zauważyłam taśm skracających trasę o kilka metrów, czego skutkiem i mały włos nie było wplątanie się w taśmy. Szybko zawróciłam i pojechałam dalej, gdzie było tylko wyżej i wyżej, znaczy się kolejne podjazdy atakują ;) Na szczycie było o wiele lepiej – tylko z górki. Powoli wjeżdżałam na kamienistą i najniebezpieczniejszą część trasy – gdzie szutrowa droga szybko zamieniła się w wąski i stromy single-track między drzewami (tutaj wychodziły też najlepsze zdjęcia – link poniżej). Później to było tylko płasko i kilkaset metrów do mety. Na podjeździe drugiej pętli uzyskałam prowadzenie, ale niestety zabrakło sił, by utrzymać je do końca trzeciego kółka. Na metę przyjechałam jako trzecia zdobywając tym samym tytuł II V-ce Mistrza Śląska.
Jedna pętla mierzyła ok. 2,5km, całość trasy dla mojej kategorii – 7,5km.
Imprezę zaliczam do udanych – udało się poprawić czas z zeszłego roku o grubo ponad 20minut, a także wiem nad czym popracować na czas kolejnych zawodów. :))
dst 7,32
time 0:29:43
avg 14,79
max 34,15
Tętno mierzone podczas samego wyścigu.

Link do zdjęć :
Fotki

Doliczyłam jeszcze 8,25km x2 do domu i spowrotem ... ;)

Przytkowice-Wysoka day 2.

Niedziela, 21 lutego 2010 · Komentarze(0)
Kategoria Zawody, Bikejoring.
Wynikowy czas : 0:38:45.

... a Złoty But stoi teraz na mojej półce... :)
jestem straaasznie dumna z Alficy :D
Swoją drogą efektem jakże pięknej gleby, jest przymus kupna kolejnej podstawki pod Sigmę... już 4 w przeciągu miesiąca :(