Ciepły wrześniowy dzień. Trening jak każdy inny. Oczywiście borokiem to trzeba się już urodzić. Ładnie za kopareczką 30km/h tętno niemal spoczynkowe, lekki podjazd. Coś poszło nie tak, ledwo wjechałam w teren i urwałam hak z przerzutki... Z Rogoźnika pieszo. Super. Chyba w życiu na tą Górę Siewierską nie dojadę :)
Już zdążyłam się przyzwyczaić do wstawania w „środku nocy” i widoku mokrego świata za oknem. Dziś zatem nie było inaczej. Zebrałam się i ruszyłam w świat. Po drodze do Rabki było wesoło. Chcąc ominąć korek błądziliśmy po okolicznych wsiach, ale dotarliśmy cali i zdrowi na miejsce :) Szybko się poskładaliśmy i każdy pojechał w swoją stronę, by paradoksalnie spotkać się w tym samym miejscu. W moim ukochanym, czwartym sektorze nawet ciasno nie było. Usadowiłam się gdzieś w środku i – jak zwykle już – miałam okazję podziwiać Cube’a, który stał obok. To już stało się tradycją, wszakże zawsze na jakiegoś trafiałam niedaleko siebie. Jak zwykle odliczanie, jak zwykle zbliżający się trzask wpinanych zatrzasków. Kocham ten dźwięk. Ruszyliśmy. Od razu pod górę. Na początku nawet bardzo stromo nie było. Na spokojnie, jeszcze 48km przede mną. Na rozgrzewkę pięć kilometrów podjazdu na Sołtysi Turbacz. Gdzieś kilkaset metrów po starcie spotkałam Michała, wymieniliśmy kilka słów, po czym każdy pojechał własnym tempem. Trochę asfaltu i teren zaczął się na dobre. Przejeżdżaliśmy przez pola z pięknymi widokami, przez łąki, na których krowy z nudów liczyły na głos przejeżdżających kolarzy. Były podjazdy z buta i interwałowe górki zmieszane z niewyobrażalną ilością kamieni, błota i kałuż razem wziętych. Piękne stromy zjazdy przedzielane uskokami do odprowadzania wody też nie należały do rzadkości. Na jednym z nich minął mnie Świder, po czym dogoniłam go po kilkuset metrach, gdy miał przymusowy postój. Zaraz za zjazdem był pierwszy bufet, gdzie spiknęliśmy się po raz kolejny. Pojechaliśmy dalej, dysputując o tym i owym. Tak traciliśmy się wzajem z oczu, by po kilku(nastu) minutach znów się widzieć. Kilometry leciały, ale mimo wszystko wciąż było pod górkę. Dużo prostych, krótkich i płaskich odcinków, dawało pewną swobodę i możliwość wytchnienia. Na jednym z nich dogonił nas Marcin z Bikershopu. Jechaliśmy przez pewien czas w trójkę wzajemnie się wyprzedzając. Ale wszystko, co dobre szybko się kończy, Świder nam uciekł, a Marcin zjechał na mini (się wycwanił hehe ;) ). Znów jechałam samotnie. Ale dopiero po rozjeździe mega/mini można było poczuć, że jedzie się POD GÓRĘ. Coraz częstsze i dłuższe podjazdy dawały o sobie znać. Z kilkoma zawodnikami z niecierpliwością wyczekiwaliśmy szczytu. Momentami ciągnęło się to w nieskończoność, lecz w pewnym momencie las zaczął rzednąć, a chmury wydawały się przebijać w dół. Mgła zstąpiła na ziemię. Przed samym szczytem widoczność sięgała może pięćdziesięciu metrów, a temperatura znacznie poniżej pięciu stopni. To zdecydowanie za mało na krótki rękawek. Zabranie ze sobą kurtki to był jeden z lepszych moich pomysłów. Kolejny bufet. Jest Turbacz, jest dobrze. Teraz tylko z górki. Upragnienie w dół. Uśmiech wpełza na moją twarz. Jest fajnie. Konsekwentnie do przodu. Początkowo powoli, nic nie widać. Poniżej coraz szybciej i śmielej. Tętno nie przekracza sto trzydziestu uderzeń. Czasem zdarzały się malutkie wzniesienia, które pokonywało się z łatwością. Już daleko, daleko za szczytem, zjazdy nabrały smaku i ostrości, zjeżdżanie stawało się coraz ciekawsze. Cała kwintesencja rowerowego zjeżdżania. Kilka kilometrów i znów wyjeżdżało się na asfalt. Trzeci bufet. I znów powrót do podjazdów. Stare Wierchy czekają. Tutaj wiele osób mnie dogoniło. Kiedy już pokonałam podjazd ( :))) ), to okazało się, że zejść też muszę na piechotę. Nie miałam czym hamować. Klocki starły się do zera. Jakież było moje zdziwienie, gdy klamki były zaciśnięte na max, a moje prędkość ciągle wzrastała. Zawiodłam się na tym, na co najbardziej liczyłam, czyli na zjazdach. Odliczałam po drodze czas i pozostałe kilometry. Ale radość i satysfakcja po wjechaniu na metę była ogromna. Nie szkodzi, że przyjechałam w połowie rozdania nagród, liczy się fakt.
Podsumowując: na trasie spędziłam dokładnie sześć godzin, osiem minut i niecałe dwadzieścia sekund, tym samym przejeżdżając czterdzieści dwa kilometry z drobniakami. Przewyższenia siedemset pięćdziesiąt jeden metrów. Uplasowałam się w stawce open na miejscu dwieście dziewięćdziesiątym trzecim, w swojej kategorii wiekowej – na trzecim. Zawody zaliczam do udanych – w końcu pierwszy przejechany mega :) zobaczymy co się będzie działo w Istebnej…
Wstając rano w niezbyt dobrym humorze, w mojej głowie wyobraźnia płatała niezłe figle. Nawet dobrze zapowiadająca się pogoda nie zdołała zmienić mojego nastawienia. Godzina siódma minut trzydzieści. Pakujemy się i wyruszamy w drogę. Jest słonecznie, ale dosyć zimno, niemal idealna pogoda do ścigania się. Podróż trwała nieco ponad dwie godziny. Pojawiliśmy się na miejscu stosunkowo późno – ledwo co zdążyłam się zapisać i odebrać numerek, a tu trzeba było gnać na start. Tak zupełnie bez rozgrzewki. Pierwszy błąd. Na linii startu stanęło dziewięć z pośród dwunastu zgłoszonych zawodniczek z mojej kategorii wiekowej, trzy z pośród kobiet starszych i dwie osoby z kategorii wiekowej o poziom wyższej. Startujemy o godzinie dziesiątej trzydzieści, w odstępach dziesięć sekund na kategorię. Minęła ledwie chwila i już walczyliśmy z trasą. Wszyscy ruszyli bardzo szybko. Nie byłam inna i uplasowałam się gdzieś w połowie stawki. Od samego początku było pod górę. Trochę asfaltu… i już trawa, ziemia i kamienie. Minęło kilkaset metrów, a ja poczułam brak rozgrzewki. Zagotowałam się na podjeździe… Większość zawodniczek zdołało mnie wyprzedzić. Kiedy w końcu dotarłam na szczyt stoku, ruszyłam żwawo w dół. Droga kręciła się i wiła wśród drzew. Gdzieniegdzie było widać ślady deszczu padającego w ciągu ostatnich kilku dni. Kiedy jednak zobaczyłam jeszcze jeden podjazd, bardzo poważnie zaczęłam rozważać wycofanie się po pierwszym okrążeniu. Szybko wyrzuciłam tę myśl i zastąpiłam ją „byle do mety”. Kolejne zjazdy, coraz bardziej strome. Okrążenie kończyła serpentyna z prostą do mety. Jeszcze tylko jedno kółko. Jeszcze tylko pięć kilometrów. Tym razem podjazd poszedł mi o wiele sprawniej. Szybciej pokonałam zjazdy. Na metę wjechałam jako siódma. Cała trasa zajęła mi niecałe czterdzieści minut. Oczywiście, by tradycji stało się zadość, gdzieś po drodze złapałam kapcia. Nawet nie wiem, czy na trasie, czy dojeżdżając na parking. Małe rozjeżdżenie, przebranie się i powrót na trasę. Tym razem z aparatem w ręku. Przypominając sobie przejazd, chciałam wybrać najciekawsze miejsca na fotki. Ustawiłam się więc tu i ówdzie, czekając na przejeżdżających zawodników. Było szybko i turystycznie, było ciekawie i taktycznie (pozdrowienia dla zawodnika bez opony ;) ) ale było też pusto. Skończyłam ostatecznie na siódmym miejscu z czasem trzydziestu dziewięciu minut. Trasa mi się podobała. Techniczna, trochę zjazdów, kałuż i błota. Ciut piasku i jest fajnie. Zawodów nie zaliczę do udanych, ale w przyszłym roku z pewnością się tutaj pojawię, by stoczyć kolejną walkę z trasą i… sobą :)
Takie sobie kręcenie po okolicy... Miasteczko, Żyglin, Świerklaniec, Piekary... Wielkie dzięki dla Wajoli za uratowanie moich treningów i użyczenie swojej A4 na trening :D