Krynica Zdrój.
Sobota, 14 sierpnia 2010
· Komentarze(3)
Kategoria Trening Huskaczowa., Zawody
Tylicz - Krynica Zdój 7,1km.
Piątkowy poranek obudził mnie optymizmem. Mimo, że było wcześnie rano, to myśl o jutrzejszym wyścigu napędzała mnie pozytywnie. Nie było bardzo ciepło, co jeszcze bardziej mnie nakręcało. Spakowana wyruszyłam na spotkanie z rzeczywistością. Razem ze znajomym z tego samego miasta wyruszyliśmy o umówionej porze w kierunku Katowic.
Za jakąś godzinkę byliśmy na miejscu. Dwadzieścia minut do odjazdu pociągu, więc bez pośpiechu można iść kupić bilety. Okazało się, że naszego pociągu nie ma nigdzie na rozkładach, więc przebudowaliśmy nasze bilety na późniejszy pociąg. Trochę to trwało, ledwo zdążyliśmy. Po drodze rozbiłam swoje okulary – w końcu to piątek trzynastego :) – a jakby tego było mało, to okazało się, że poprzedni pociąg odjechał o właściwej porze (ach, te polskie pociągi… :)).
Dwugodzinna droga do Krakowa obyła się bez większych niespodzianek. Naszych dobrych humorów nie zepsuł nawet fakt piętnastominutowego postoju. Tym bardziej, iż na miejscu okazało się, że nasz pociąg do Nowego Sącza również miał opóźnienie i tym samym „poczekał” na nas. Tutaj z kolei droga ciągnęła się niesamowicie… powoli, jakby żółwim tempem mijaliśmy kolejne stacje i przystanki. Spotkaliśmy też dwóch chłopaków, którzy również wybierali się na krynicki maraton. Reszta drogi minęła na odliczaniu przystanków do końca i wspólnych rozmowach – o rowerach oczywiście :). Po niecałych czterech godzinach dotarliśmy na miejsce. Tam czekał na nas gwóźdź programu – przejazd z Nowego Sącza do Krynicy. Początkowo droga szła szybko i sprawnie, lecz po czasie zaczęła się coraz bardziej ciągnąć. Tempa zabójczego na szczęście nie mieliśmy, nadążałam za ekipą, która i tak rozdzieliła się na długim podjeździe. Po czasie jednak nasze drogi całkowicie się rozdzieliły. Z powodu dosyć późnej pory postanowiliśmy ominąć Krynicę i pojechać od razu na miejsce noclegu do TYLICZA (dla niepamiętających nazwy :) ). Zmęczenie niemal sięgnęło zenitu i po krótkim zwiedzeniu miasteczka – i ulicy Mur rzecz jasna – zaczęłam regenerować siły.
Kolejny dzień napawał mnie jeszcze większym optymizmem. Coraz bardziej wierzyłam, że zapowiadane 34 stopnie w dzień okażą się przesadzoną bujdą. Tym nie miej, że w nocy padało i małe były szanse na całkowite wyschnięcie. Zatem po zjedzeniu jakże oryginalnego śniadania jakim była bułka z serem plus zupa pomidorowa :)) wyruszyliśmy na spotkanie z przygodą. Trasa oczywiście nie szczędziła sobie podjazdów ani zjazdów. Góry pokazują na co je stać, ale to jeszcze nic. Najlepsze/najgorsze* (*- niepotrzebne skreślić) jeszcze przed nami.
Kiedy dojechaliśmy na miejsce zawodów, po dokonaniu formalności, każdy z nas rozjechał się w swoją stronę. Przypięłam numerek 1686 i ruszyłam na zwiedzenie okolic startu. O godzinie 10.00 dystans GIGA wyruszył na trasę (szacun dla tych, którzy ukończyli, bo jak dla mnie trasa – nie tylko jej długość ale i trudność była pewnego rodzaju extremum :)). Niecała godzina i cała reszta wyjedzie na spotkanie z przygodą. Napełniłam kroplówę, przygotowałam wszystko tak jak trzeba i po chwili ruszyłam na rozgrzewkę.
Stojąc już w sektorze startowym wysłałam ostatniego sms’a (co oczywiście nie uszło uwadze moim znajomym – już zaczęli mi to wypominać). Oczywiście znając też doskonałe wyczucie czasu mojej mamy – która zadzwoniła minutę przed startem – zapakowałam telefon głęboko do plecaka. Wyzerowałam pulsometr i czekałam na godzinę zero.
Zanim „start” doszedł do czwartego sektora, to trochę minęło. Dźwięk wpinanych zatrzasków powoli przesuwał się w moją stronę. No to jazda!
Chwila płaskiego – niby tak niewinnie – i się zaczęło. Najdłuższy podjazd w moim życiu (porównywalny jedynie do obozowego na Baranią Górę). Początkowo dosyć stromy i kamienisty. W korku, który się utworzył na trasie, wejść ponownie na rower nie było szans. Niemal każdy próbował jak najwyżej podjechać, choć udało się to pewnie tylko czołówce. Gdzieś w połowie tylko naprawdę nieliczni utrzymywali się na swoich rowerach.
Znowu przekonałam się jak bardzo lubię ten sport, który w dalszym ciągu należy do tych „zdrowych” – tutaj ludzie zmierzając się ze swoimi słabościami, marudzą – to oczywiste – ale w sposób żartobliwy, kulturalny i jak najbardziej pozytywny.
Podjazd ciągnął się w nieskończoność, ciągle i nieskończenie, wciąż do góry… mija jakieś pół godziny, a szczytu nie widać. Za każdym razem widok ludzi wsiadających na rowery dodawał odrobinę sił i wyłaniał myśl, że może to już koniec. Tłum zelżał już przed rozjazdem, który znajdował się na Przełęczy Krzyżowej. Dystans mini zjeżdżał w dół, podczas, gdy pozostali wspinali się na Jaworzynę. Zjeżdżając z przełęczy przez halę z bardzo się rozpędziłam… miałam do wyboru albo natychmiastowe zatrzymanie się z glebą prze kierownicę, albo zwolnienie na trawie licząc na brak dziur. Rzecz jasna wybrałam opcję drugą i jak w zwolnionym tempie widziałam przez sobą dziurę w ziemi i bliskie spotkanie z ziemią, które skończyło się nie gorzej niż wtorkowy „wypadek przy pracy”. Minęło mnie kilku kolarzy pytając, czy jeszcze żyję - odparłam, że tak, pozbierałam się i ruszyłam w pościg. Kolano bolało. Ale kilka ruchów i skupienie na zjazdach pozwoliło o tym zapomnieć.
Niedaleko, na bufecie, dogoniłam wszystkich mijających mnie wcześniej zawodników. Chwila postoju pozwoliła choć w minimalnym stopniu się zregenerować. Pokonałam kolejny już podjazd kończący się szosą. Tutaj spotkałam Justynę, z którą dojechałam do mety. Nie ma nic bardziej motywującego, niż drugi zawodnik o podobnej kondycji, z którym wyprzedza się wzajemnie co chwilę. Krótkie podjazdy przedzielane płaskimi prostymi i krętymi zjazdami to świetny trening. Coraz lepiej mi szło. Doganiałam kolejnych zawodników.
Mijając szczyt Huzary zaczęły się naprawdę techniczne zjazdy. Plus do tego to, co tygryski lubią najbardziej – błoto :). Niemal wszędzie i w każdej ilości. Przemieszane z korzeniami, wodą, kamieniami i w połączeniu z dużą stromizną dawało niesamowicie techniczne zjazdy. Grunt to się nie zatrzymywać, bo wtedy to już tylko zejść na pieszo.
Tutaj wyszła kolejna przewaga v-break’ów nad tarczami. Nie zapychają się tak bardzo i ich skuteczność nie maleje wprost proporcjonalnie do ilości błota, co mnie bardzo cieszy :).
Znów wjechaliśmy na szosę, na której napis rozwalił mnie na łopatki. Słynne już „ale urwał” sprawiło, że kolejny uśmiech pojawił się na mojej twarzy. To, co pojawiło się za chwilę tłumaczyło idealne umieszczenie napisu. Kopalnia błota, koparki, mnóstwo śladów opon i podjazd … jedyne co nasuwało się na myśl to „ale urwał” :)))). Później już było tylko gorzej. Lekki zjazd, a co za tym idzie – coraz większa prędkość – fundowały nam maseczki błotne… i piasek między zębami gratis :). Ostry zakręt w prawo, i koniec uśmiechów. Podjazd wymagał refleksu i szybkiej zmiany przełożeń. Niestety motywacyjnie już odpadłam i postanowiłam iść „z buta”. Przed szczytem Góry Parkowej turyści dopingowali nas – zmęczonych życiem, trasą i czymkolwiek tylko można – brawami.
Wtedy byłam zdania, że nie ma nic gorszego od podjazdów. Póki nie zobaczyłam ostatniego na trasie zjazdu. Aż musiałam się zatrzymać i zanalizować czy to, co widzę, dzieje się naprawdę. Zmęczenie, niemożność wpięcia się do pedałów i mokre ręce, które same ześlizgiwały się z rogów uniemożliwiały zjazd… próbować próbowałam, to oczywiste, ale na nic się to zdało. Justyna też odpuściła. Pierwszy niezaliczony zjazd. Na szczęście nie musiałyśmy się długo męczyć. Przypływ sił dał nam widok tabliczki „1km do mety”. Ostatnie depnięcia na pedały i krzyki uciekających turystów ( :D ), znajomy z rozgrzewki zjazd… i meta. Upragniona meta. Uff. Przeżyłam. Zaliczyłam. Dojechałam. Jestem szczęśliwa.
Ehkm. Czas na podsumowanie. Trasa długości 21831m, przewyższenia 710m, czas 02:29:15.039h to i tak niezły wynik. Liczyłam na przejechanie jej w niecałe dwie godziny, ale „troszkę” się przeceniłam. Wpadłam 46/65 w open, 5/15 w open kobiet i 2/4 w K1. Sądzę, gdyby nie moja wtorkowa, jak i sobotnia gleba oraz zbyt duży wysiłek dnia poprzedniego, to mogłabym przejechać to w dwie godziny. Kolejna rzecz do dopracowania. Pierwszy raz przełożenie 1-1 było w pewnych momentach i tak za duże. Tutaj był też jeden z pierwszych razów, kiedy spd były tak ubłocone, iż nie chciały się wpiąć. Wniosek na przyszłość: trenować w górach. A już szczególnie długie podjazdy. Z techniką nie jest u mnie źle. A to cieszy.
Wyjazd jak najbardziej udany, teraz walka z myślami – Kraków czy nie Kraków?

Krynicki deptak

Krynicki deptak 2

Start GIGA

Start GIGA coraz bliżej...

Już w domu
Piątkowy poranek obudził mnie optymizmem. Mimo, że było wcześnie rano, to myśl o jutrzejszym wyścigu napędzała mnie pozytywnie. Nie było bardzo ciepło, co jeszcze bardziej mnie nakręcało. Spakowana wyruszyłam na spotkanie z rzeczywistością. Razem ze znajomym z tego samego miasta wyruszyliśmy o umówionej porze w kierunku Katowic.
Za jakąś godzinkę byliśmy na miejscu. Dwadzieścia minut do odjazdu pociągu, więc bez pośpiechu można iść kupić bilety. Okazało się, że naszego pociągu nie ma nigdzie na rozkładach, więc przebudowaliśmy nasze bilety na późniejszy pociąg. Trochę to trwało, ledwo zdążyliśmy. Po drodze rozbiłam swoje okulary – w końcu to piątek trzynastego :) – a jakby tego było mało, to okazało się, że poprzedni pociąg odjechał o właściwej porze (ach, te polskie pociągi… :)).
Dwugodzinna droga do Krakowa obyła się bez większych niespodzianek. Naszych dobrych humorów nie zepsuł nawet fakt piętnastominutowego postoju. Tym bardziej, iż na miejscu okazało się, że nasz pociąg do Nowego Sącza również miał opóźnienie i tym samym „poczekał” na nas. Tutaj z kolei droga ciągnęła się niesamowicie… powoli, jakby żółwim tempem mijaliśmy kolejne stacje i przystanki. Spotkaliśmy też dwóch chłopaków, którzy również wybierali się na krynicki maraton. Reszta drogi minęła na odliczaniu przystanków do końca i wspólnych rozmowach – o rowerach oczywiście :). Po niecałych czterech godzinach dotarliśmy na miejsce. Tam czekał na nas gwóźdź programu – przejazd z Nowego Sącza do Krynicy. Początkowo droga szła szybko i sprawnie, lecz po czasie zaczęła się coraz bardziej ciągnąć. Tempa zabójczego na szczęście nie mieliśmy, nadążałam za ekipą, która i tak rozdzieliła się na długim podjeździe. Po czasie jednak nasze drogi całkowicie się rozdzieliły. Z powodu dosyć późnej pory postanowiliśmy ominąć Krynicę i pojechać od razu na miejsce noclegu do TYLICZA (dla niepamiętających nazwy :) ). Zmęczenie niemal sięgnęło zenitu i po krótkim zwiedzeniu miasteczka – i ulicy Mur rzecz jasna – zaczęłam regenerować siły.
Kolejny dzień napawał mnie jeszcze większym optymizmem. Coraz bardziej wierzyłam, że zapowiadane 34 stopnie w dzień okażą się przesadzoną bujdą. Tym nie miej, że w nocy padało i małe były szanse na całkowite wyschnięcie. Zatem po zjedzeniu jakże oryginalnego śniadania jakim była bułka z serem plus zupa pomidorowa :)) wyruszyliśmy na spotkanie z przygodą. Trasa oczywiście nie szczędziła sobie podjazdów ani zjazdów. Góry pokazują na co je stać, ale to jeszcze nic. Najlepsze/najgorsze* (*- niepotrzebne skreślić) jeszcze przed nami.
Kiedy dojechaliśmy na miejsce zawodów, po dokonaniu formalności, każdy z nas rozjechał się w swoją stronę. Przypięłam numerek 1686 i ruszyłam na zwiedzenie okolic startu. O godzinie 10.00 dystans GIGA wyruszył na trasę (szacun dla tych, którzy ukończyli, bo jak dla mnie trasa – nie tylko jej długość ale i trudność była pewnego rodzaju extremum :)). Niecała godzina i cała reszta wyjedzie na spotkanie z przygodą. Napełniłam kroplówę, przygotowałam wszystko tak jak trzeba i po chwili ruszyłam na rozgrzewkę.
Stojąc już w sektorze startowym wysłałam ostatniego sms’a (co oczywiście nie uszło uwadze moim znajomym – już zaczęli mi to wypominać). Oczywiście znając też doskonałe wyczucie czasu mojej mamy – która zadzwoniła minutę przed startem – zapakowałam telefon głęboko do plecaka. Wyzerowałam pulsometr i czekałam na godzinę zero.
Zanim „start” doszedł do czwartego sektora, to trochę minęło. Dźwięk wpinanych zatrzasków powoli przesuwał się w moją stronę. No to jazda!
Chwila płaskiego – niby tak niewinnie – i się zaczęło. Najdłuższy podjazd w moim życiu (porównywalny jedynie do obozowego na Baranią Górę). Początkowo dosyć stromy i kamienisty. W korku, który się utworzył na trasie, wejść ponownie na rower nie było szans. Niemal każdy próbował jak najwyżej podjechać, choć udało się to pewnie tylko czołówce. Gdzieś w połowie tylko naprawdę nieliczni utrzymywali się na swoich rowerach.
Znowu przekonałam się jak bardzo lubię ten sport, który w dalszym ciągu należy do tych „zdrowych” – tutaj ludzie zmierzając się ze swoimi słabościami, marudzą – to oczywiste – ale w sposób żartobliwy, kulturalny i jak najbardziej pozytywny.
Podjazd ciągnął się w nieskończoność, ciągle i nieskończenie, wciąż do góry… mija jakieś pół godziny, a szczytu nie widać. Za każdym razem widok ludzi wsiadających na rowery dodawał odrobinę sił i wyłaniał myśl, że może to już koniec. Tłum zelżał już przed rozjazdem, który znajdował się na Przełęczy Krzyżowej. Dystans mini zjeżdżał w dół, podczas, gdy pozostali wspinali się na Jaworzynę. Zjeżdżając z przełęczy przez halę z bardzo się rozpędziłam… miałam do wyboru albo natychmiastowe zatrzymanie się z glebą prze kierownicę, albo zwolnienie na trawie licząc na brak dziur. Rzecz jasna wybrałam opcję drugą i jak w zwolnionym tempie widziałam przez sobą dziurę w ziemi i bliskie spotkanie z ziemią, które skończyło się nie gorzej niż wtorkowy „wypadek przy pracy”. Minęło mnie kilku kolarzy pytając, czy jeszcze żyję - odparłam, że tak, pozbierałam się i ruszyłam w pościg. Kolano bolało. Ale kilka ruchów i skupienie na zjazdach pozwoliło o tym zapomnieć.
Niedaleko, na bufecie, dogoniłam wszystkich mijających mnie wcześniej zawodników. Chwila postoju pozwoliła choć w minimalnym stopniu się zregenerować. Pokonałam kolejny już podjazd kończący się szosą. Tutaj spotkałam Justynę, z którą dojechałam do mety. Nie ma nic bardziej motywującego, niż drugi zawodnik o podobnej kondycji, z którym wyprzedza się wzajemnie co chwilę. Krótkie podjazdy przedzielane płaskimi prostymi i krętymi zjazdami to świetny trening. Coraz lepiej mi szło. Doganiałam kolejnych zawodników.
Mijając szczyt Huzary zaczęły się naprawdę techniczne zjazdy. Plus do tego to, co tygryski lubią najbardziej – błoto :). Niemal wszędzie i w każdej ilości. Przemieszane z korzeniami, wodą, kamieniami i w połączeniu z dużą stromizną dawało niesamowicie techniczne zjazdy. Grunt to się nie zatrzymywać, bo wtedy to już tylko zejść na pieszo.
Tutaj wyszła kolejna przewaga v-break’ów nad tarczami. Nie zapychają się tak bardzo i ich skuteczność nie maleje wprost proporcjonalnie do ilości błota, co mnie bardzo cieszy :).
Znów wjechaliśmy na szosę, na której napis rozwalił mnie na łopatki. Słynne już „ale urwał” sprawiło, że kolejny uśmiech pojawił się na mojej twarzy. To, co pojawiło się za chwilę tłumaczyło idealne umieszczenie napisu. Kopalnia błota, koparki, mnóstwo śladów opon i podjazd … jedyne co nasuwało się na myśl to „ale urwał” :)))). Później już było tylko gorzej. Lekki zjazd, a co za tym idzie – coraz większa prędkość – fundowały nam maseczki błotne… i piasek między zębami gratis :). Ostry zakręt w prawo, i koniec uśmiechów. Podjazd wymagał refleksu i szybkiej zmiany przełożeń. Niestety motywacyjnie już odpadłam i postanowiłam iść „z buta”. Przed szczytem Góry Parkowej turyści dopingowali nas – zmęczonych życiem, trasą i czymkolwiek tylko można – brawami.
Wtedy byłam zdania, że nie ma nic gorszego od podjazdów. Póki nie zobaczyłam ostatniego na trasie zjazdu. Aż musiałam się zatrzymać i zanalizować czy to, co widzę, dzieje się naprawdę. Zmęczenie, niemożność wpięcia się do pedałów i mokre ręce, które same ześlizgiwały się z rogów uniemożliwiały zjazd… próbować próbowałam, to oczywiste, ale na nic się to zdało. Justyna też odpuściła. Pierwszy niezaliczony zjazd. Na szczęście nie musiałyśmy się długo męczyć. Przypływ sił dał nam widok tabliczki „1km do mety”. Ostatnie depnięcia na pedały i krzyki uciekających turystów ( :D ), znajomy z rozgrzewki zjazd… i meta. Upragniona meta. Uff. Przeżyłam. Zaliczyłam. Dojechałam. Jestem szczęśliwa.
Ehkm. Czas na podsumowanie. Trasa długości 21831m, przewyższenia 710m, czas 02:29:15.039h to i tak niezły wynik. Liczyłam na przejechanie jej w niecałe dwie godziny, ale „troszkę” się przeceniłam. Wpadłam 46/65 w open, 5/15 w open kobiet i 2/4 w K1. Sądzę, gdyby nie moja wtorkowa, jak i sobotnia gleba oraz zbyt duży wysiłek dnia poprzedniego, to mogłabym przejechać to w dwie godziny. Kolejna rzecz do dopracowania. Pierwszy raz przełożenie 1-1 było w pewnych momentach i tak za duże. Tutaj był też jeden z pierwszych razów, kiedy spd były tak ubłocone, iż nie chciały się wpiąć. Wniosek na przyszłość: trenować w górach. A już szczególnie długie podjazdy. Z techniką nie jest u mnie źle. A to cieszy.
Wyjazd jak najbardziej udany, teraz walka z myślami – Kraków czy nie Kraków?

Krynicki deptak

Krynicki deptak 2

Start GIGA

Start GIGA coraz bliżej...

Już w domu