Już zdążyłam się przyzwyczaić do wstawania w „środku nocy” i widoku mokrego świata za oknem. Dziś zatem nie było inaczej. Zebrałam się i ruszyłam w świat. Po drodze do Rabki było wesoło. Chcąc ominąć korek błądziliśmy po okolicznych wsiach, ale dotarliśmy cali i zdrowi na miejsce :) Szybko się poskładaliśmy i każdy pojechał w swoją stronę, by paradoksalnie spotkać się w tym samym miejscu. W moim ukochanym, czwartym sektorze nawet ciasno nie było. Usadowiłam się gdzieś w środku i – jak zwykle już – miałam okazję podziwiać Cube’a, który stał obok. To już stało się tradycją, wszakże zawsze na jakiegoś trafiałam niedaleko siebie. Jak zwykle odliczanie, jak zwykle zbliżający się trzask wpinanych zatrzasków. Kocham ten dźwięk. Ruszyliśmy. Od razu pod górę. Na początku nawet bardzo stromo nie było. Na spokojnie, jeszcze 48km przede mną. Na rozgrzewkę pięć kilometrów podjazdu na Sołtysi Turbacz. Gdzieś kilkaset metrów po starcie spotkałam Michała, wymieniliśmy kilka słów, po czym każdy pojechał własnym tempem. Trochę asfaltu i teren zaczął się na dobre. Przejeżdżaliśmy przez pola z pięknymi widokami, przez łąki, na których krowy z nudów liczyły na głos przejeżdżających kolarzy. Były podjazdy z buta i interwałowe górki zmieszane z niewyobrażalną ilością kamieni, błota i kałuż razem wziętych. Piękne stromy zjazdy przedzielane uskokami do odprowadzania wody też nie należały do rzadkości. Na jednym z nich minął mnie Świder, po czym dogoniłam go po kilkuset metrach, gdy miał przymusowy postój. Zaraz za zjazdem był pierwszy bufet, gdzie spiknęliśmy się po raz kolejny. Pojechaliśmy dalej, dysputując o tym i owym. Tak traciliśmy się wzajem z oczu, by po kilku(nastu) minutach znów się widzieć. Kilometry leciały, ale mimo wszystko wciąż było pod górkę. Dużo prostych, krótkich i płaskich odcinków, dawało pewną swobodę i możliwość wytchnienia. Na jednym z nich dogonił nas Marcin z Bikershopu. Jechaliśmy przez pewien czas w trójkę wzajemnie się wyprzedzając. Ale wszystko, co dobre szybko się kończy, Świder nam uciekł, a Marcin zjechał na mini (się wycwanił hehe ;) ). Znów jechałam samotnie. Ale dopiero po rozjeździe mega/mini można było poczuć, że jedzie się POD GÓRĘ. Coraz częstsze i dłuższe podjazdy dawały o sobie znać. Z kilkoma zawodnikami z niecierpliwością wyczekiwaliśmy szczytu. Momentami ciągnęło się to w nieskończoność, lecz w pewnym momencie las zaczął rzednąć, a chmury wydawały się przebijać w dół. Mgła zstąpiła na ziemię. Przed samym szczytem widoczność sięgała może pięćdziesięciu metrów, a temperatura znacznie poniżej pięciu stopni. To zdecydowanie za mało na krótki rękawek. Zabranie ze sobą kurtki to był jeden z lepszych moich pomysłów. Kolejny bufet. Jest Turbacz, jest dobrze. Teraz tylko z górki. Upragnienie w dół. Uśmiech wpełza na moją twarz. Jest fajnie. Konsekwentnie do przodu. Początkowo powoli, nic nie widać. Poniżej coraz szybciej i śmielej. Tętno nie przekracza sto trzydziestu uderzeń. Czasem zdarzały się malutkie wzniesienia, które pokonywało się z łatwością. Już daleko, daleko za szczytem, zjazdy nabrały smaku i ostrości, zjeżdżanie stawało się coraz ciekawsze. Cała kwintesencja rowerowego zjeżdżania. Kilka kilometrów i znów wyjeżdżało się na asfalt. Trzeci bufet. I znów powrót do podjazdów. Stare Wierchy czekają. Tutaj wiele osób mnie dogoniło. Kiedy już pokonałam podjazd ( :))) ), to okazało się, że zejść też muszę na piechotę. Nie miałam czym hamować. Klocki starły się do zera. Jakież było moje zdziwienie, gdy klamki były zaciśnięte na max, a moje prędkość ciągle wzrastała. Zawiodłam się na tym, na co najbardziej liczyłam, czyli na zjazdach. Odliczałam po drodze czas i pozostałe kilometry. Ale radość i satysfakcja po wjechaniu na metę była ogromna. Nie szkodzi, że przyjechałam w połowie rozdania nagród, liczy się fakt.
Podsumowując: na trasie spędziłam dokładnie sześć godzin, osiem minut i niecałe dwadzieścia sekund, tym samym przejeżdżając czterdzieści dwa kilometry z drobniakami. Przewyższenia siedemset pięćdziesiąt jeden metrów. Uplasowałam się w stawce open na miejscu dwieście dziewięćdziesiątym trzecim, w swojej kategorii wiekowej – na trzecim. Zawody zaliczam do udanych – w końcu pierwszy przejechany mega :) zobaczymy co się będzie działo w Istebnej…
Takie sobie kręcenie po okolicy... Miasteczko, Żyglin, Świerklaniec, Piekary... Wielkie dzięki dla Wajoli za uratowanie moich treningów i użyczenie swojej A4 na trening :D
4:30 sobota. Jak zwykle ciemno. Jak zwykle się nie chce. Trzeba się przemóc. Wsiąść w bus i pojechać. Kiedy dojechałam do Katowic było już jasno. Za kilkanaście minut pociąg, a tam słuchawki w uszy, 30 Seconds To Mars, i … i nic więcej się nie liczy. Podróż szybko mija. Do Krakowa dojeżdżamy w niezbyt optymistycznych humorach, a to za sprawą pogody, której, jeszcze tego samego dnia, będziemy mieli zdecydowanie dosyć. Ociągam się z wyjazdem z dworca naiwnie mając nadzieję, że deszcz przestanie padać. Wyciągam mapę (cóż za szczęście, że tydzień temu kupiłam laminowaną) i leniwie spoglądam na trasę przejazdu. Wystarczy przejechać przez rynek, a kilka przecznic dalej znajdują się krakowskie Błonia, a na nich start/meta maratonu. Niemal wszyscy napotkani kolarze jacyś tacy zniesmaczeni, z ponurą miną, ciekawe dlaczego? :lol: Spotykając się ze znajomymi i ucinając sobie krótkie pogawędki, czas zleciał i czas na start dystansu GIGA. Jak zwykle usadowiłam się gdzieś zaraz przed linią startu z aparatem, by uwiecznić startujących. W porównaniu do MINI i MEGA frekwencja mała, ale i tak Kraków jest najbardziej obleganym maratonem z całego cyklu. 3,2,1… go! Pojechali… Teraz czas na nas. MEGA i MINI. Łącznie niemal 1050 osób na starcie. Do tego śliskie, trawiaste błonia. Będzie się działo :) Studiując wcześniej profil trasy postanawiam nie robić rozgrzewki – na nią złoży się pierwsze 5km po płaskim asfalcie. Tak więc na spokojnie ubrałam przeciwdeszczową kurtkę, wzięłam potrzebne rzeczy i powędrowałam do sektora. Pierwsi ludzie zaczęli się już tam gromadzić kilkanaście minut po starcie dystansu MEGA, ale większość dopiero kilkanaście minut przed własnym startem weszła do swoich sektorów. I znów odliczanie, i znów odrobina poruszenia. I powoli zbliżający się dźwięk wpinanych zatrzasków… bezcenne :) Błonia. Nie jest tak źle, nie jest nawet tak ślisko jak przypuszczałam. Ale za to harcerze się postarali, byśmy o ich przypadkiem nie zapomnieli… :) Już tutaj po tych kilkuset metrach każdy wyglądał jakby go wyciągnęli z wielkiej beczki błota. Czas na asfalt. Duużo asfaltu. Lekka górka. Nie jest źle. Przejazd mostkiem nad wezbraną rzeką pobudza. Zaraz za nim pierwszy teren, pierwsze błoto i pierwszy… korek. Spokojnie można by przejechać, ale niestety większość wolała zejść i prowadzić rowery :roll: Jechałam jak długo się dało, ale i tak korek mnie nie ominął. Zaraz za podjazdem (wg. prawa natury) był zjazd. Piasek nieźle dawał po oczach. Ale dało się wytrzymać. Błoto, błoto, kamienie, błoto, błoto, kałuże, błoto. W skrócie. I pierwszy bufet. Chciałam się nawet nie zatrzymywać, bo miałam dobrego kopa, ale pomyślałam sobie, że później będę tego żałować, to przystanęłam na chwilkę i ruszyłam dalej. W międzyczasie spotkałam Michała Świderskiego spokojnie stojącego na bufecie. Coś mi się tutaj nie zgadzało. No ale nic. Przejechałam nad autostradą, pojechałam dalej. Dużo ludzi zapomniało o rozjeździe i wracało się :)Niektórzy nawet z dystansu MEGA wracali się na bufet, pewnie rezygnując z dalszej walki z trasą. Ja się nie daję łatwo i idę jak burza przez błoto, kałuże, kamienie i inne przeciwności losu. Gdzieś pomiędzy 17, a 18 kilometrem czuję, że coś jest nie tak z tylnym kołem. Patrzę, dętka wychodzi z opony. Super. Oczywiście jak to Huskacz, nie mogłam zrobić nic innego jak tylko wyciągnąć klocek. Pojechałam dalej. Za kolejny kilometr dziura w oponie się powiększyła na tyle, że dętka wychodziła prawie w całości. Odwróciłam rower nagle buch! – dętka aż nadto się przedarła. Słyszałam tylko gdzieś z tyłu – "to było dobre!”. Jakieś 10 minut później wymieniając dętkę, napompowałam ją nieco lżej niż poprzednio. Byle tylko jechać dalej. Nie było mi to niestety dane, gdyż dętka tak czy owak znajdowała ujście na zewnątrz. Męczyłam się z tym jeszcze parę razy, po czym zrezygnowana wsiadłam na rower i przenosząc środek ciężkości na przód ruszyłam dalej. Przejechałam kolejne kilometry. Czasem niestety nie dało się już jechać. Pchałam rower pod górę. Dałabym wtedy wszystko za napompowane tylne koło. No ale tak powtarzając sobie „jeszcze 15”, „jeszcze dycha”, „jeszcze kilka kilosów” i nucąc Closer To The Edge doczłapałam się do drugiego bufetu. Gdyby przede mną było jakieś 15km, to poświęciłabym się i ruszyła dalej. Niestety widok pchania roweru przed następne 35km nie napawał mnie aż takim optymizmem, bym mogła się na to zdecydować. Chciałam ukończyć maraton mimo wszystko, ale wypadki chodzą po ludziach, czasem trzeba odpuścić. Spędzając zatem 4 i pół godziny na fajnej trasie, wśród błota, kałuż, błota, pól i lasów zaliczyłam pierwszego DNF’a w życiu. No, bywa :) Spędziłam na trasie całe 4h (4:00:35) co daje super średnią… aż 9,04 km/h :)
Pojechałam na Księżą Górę... a tam rozkopane... super. pojeździłam trochę po parku. Podjazdy głównie. Motywacja spada. Trzeba się wziąć za siebie. Mimo wszystko. Max przyspieszenia na zjazdach z Kopca (62) i na prostej (42).
Po Coke'u czas się wziąć w garść i zacząć trenować. Kolejny maraton w drodze. Kraków. I to jeszcze mega. Będzie się działo.
time 0:44:31 avg 18,37 max 40,98
- rozgrzewka 12min - sprint 90sek z intensywnością wyścigową / - 3 min odpoczynek / x5 - 9min rozjeżdżenia Deszczyk kropił, ale było tak ciepło, że zaraz to wysychało. Oby więcej takiej pogody.